niedziela, 2 lutego 2020

Chachoengsao (wpis 24.)


Bangkok był tylko punktem przesiadkowym, więc opuszczaliśmy go bez żalu. Żal nam było rozstać się z Betaszą i Witkiem, ale decyzja została podjęta, więc nie będziemy się oglądać za siebie.
Poszliśmy na stację metra, żeby udać się na dworzec kolejowy. Mieliśmy farta, bo pociąg metra wjechał w momencie, kiedy weszliśmy na peron. Tak samo było na dworcu. Ledwo kupiliśmy bilet (24 bath za dwie osoby, czyli 3 złote) i wtoczył się  pociąg. Tak więc z Bangkoku do Chachoengsao dotarliśmy błyskawicznie.

Nasz pociąg składał się wyłącznie z wagonów 3 klasy, było więc bardzo swojsko i kolorowo.

Chachoengsao przywitało nas przepiękną pogodą. Po wyjściu z pociągu zaczęliśmy szukać miejsca do spania. Byliśmy trochę zaskoczeni, że baza jest tak skromna. Wybraliśmy coś i tuktuk zawiózł nas na miejsce.














Poszliśmy oglądać miasto. Nie spotkaliśmy żadnego turysty. Tylko miejscowi. Dawno nie byliśmy w miejscu tak nieturystycznym. Nam osobiście to bardzo odpowiada. Jest tylko jedna niewygoda. NIKT nie mówi po angielsku! Jak się spotka osobę znającą 5-6 słów, to jest to wielkie ułatwienie. Z drugiej strony, po co im angielski, skoro nikt tu nie przyjeżdża.











Poszliśmy do wielkiej świątyni. Z zewnątrz prezentowała się całkiem nieźle. Do środka nas nie wpuścili, bo czynne jest tylko do 16. Nie zraziliśmy się i poszliśmy dalej szukać jakichś fajnych miejsc.





Trafiliśmy na market. W tym właśnie miejscu widać ogromną różnicę między Wietnamem i Tajlandią. Jedzenie! Tajlandia jest królową!











































Tak się napatrzyliśmy, że zapomnieliśmy coś kupić 🤣 W Tajlandii głodni jednak nie będziemy!
Zresztą kilkaset metrów dalej napotkaliśmy kolejny market.



















Dotarliśmy do rzeki. Tam postanowiliśmy wejść do knajpki na wodzie, żeby odsapnąć i uzupełnić płyny. Tak nas serdecznie powitali, że daliśmy się namówić na kolację. Wiedzieliśmy, że będzie nietanio, ale miejsce było tak ładne, że zdecydowaliśmy się zostać.
Oczywiście z angielskim bardzo słabo. Zawołali skądś dziewczynę, która znała może nawet 10 słów. Przy pomocy obrazków z jej telefonu i jej angielszczyzny, złożyliśmy zamówienie. Nie zapomnieliśmy nawet zapytać "how much".
Jedzenie było nawet smaczne (zwłaszcza moje), chociaż porcje dla przedszkolaków. W trakcie konsumpcji poczuliśmy, że my jesteśmy zjadani przez komary. Ekspresowo, prawie nie gryząc, pochłonęliśmy nasze porcyjki i szybko zwialiśmy z uroczej miejscówki na wodzie. Po drodze policzyliśmy, że zapłacimy około 400 bath. Na rachunku było ... 660 bath. Jakikolwiek angielski umarł. Przy pomocy translatora próbowałam wyjaśnić, że pytaliśmy na początku o ceny i były inne niż teraz na rachunku. Po długich targach zmienili jedną cenę z 250 na 120. Dalej walczyłam i spotkałam się z kompletnym brakiem porozumienia. Nie odpuszczałam. Zmienili drugie 250 na 150. Wciąż była za dużo. Po kolejnych targach ustaliliśmy, że dopisano nam do rachunku lód za 25 bath. Żadnego lodu nie zamawialiśmy i nie otrzymaliśmy. Łaskawie zgodzili się odjąć. Zostało 410 bath. Policzyłam jeszcze raz. Prawidłowy wynik powinien być 405 bath. 5 bath to 60 groszy, niewiele, ale wobec ich cwaniactwa nie zamierzałam ustępować. Wyszliśmy zniesmaczeni i ... pogryzieni.








Oczywiście wyszliśmy również nienajedzeni. Poszliśmy do miasta szukać miski. Ja dosyć szybko zadowoliłam się pyszną zupą za 35 bath. Papas jadł zupę na śniadanie (ja zresztą też) i pogardził tym posiłkiem. Poszedł w inne miejsce. Gdy za chwilę do niego dołączyłam, myślałam, że padnę ze śmiechu.
Papas zamawiał przez pokazywanie palcem. Myślał, że zamówił kurczaka z frytkami i zimne piwo. Dostał jakieś krążki nie wiadomo z czego bez frytek i wiaderko ... lodu bez piwa 🤣🤣🤣


To jeszcze nie był koniec kolacyjnych wpadek. Papas postanowił ratować się patykiem. W Azji to bardzo popularna forma przekąsek ulicznych. Na patyki nadziewają bardzo różne rzeczy. To forma taniego, łatwego i szybkiego zdobycia czegoś na ząb. Ratowaliśmy się w ten sposób wiele razy.
Zakupiliśmy owoce morza. Papas, które zje prawie wszystko, wyrzucił przekąskę do kosza 😁 To nie był dobry wieczór dla Papasa.





Tak właśnie nam się wydawało, że to nie był dobry wieczór dla Papasa. Okazało się, że nigdy nie należy tracić nadziei!
Po powrocie z kulinarnych bojów zalegliśmy w hotelu. Ja, jak zwykle, coś mam do roboty, a Papasa gdzieś poniosło. Gdzieś bardzo blisko, ale długo nie wracał. Byłam pewna, że właśnie z kimś się zaprzyjaźnia.
Nie myliłam się. Przybiegł po mnie, bo obiecał nowym przyjaciołom, że mnie przedstawi. Nowi kumple okazali się być tajską rockandrollową młodzieżą, która siedziała sobie nad rzeką spożywając wszystko, co da się spożyć i słuchając zachodniego rocka. Fajni ludzie. Dołączyłam do nich, chociaż w zasadzie zbierałam się do spania. Spanie poczeka. Posłuchaliśmy tego i owego. Potem słuchaliśmy razem polskiej muzyki. Nigdy nie przypuszczałam, że będę słuchała Dżemu w Tajlandii z tubylczą młodzieżą. Fajne doświadczenie 😊













Rozdzieliliśmy się z Betaszą i Witkiem, ale mentalnie jesteśmy razem. Wrocławiaki będą się doklejać na blogu ze swoimi relacjami. Będą mieli całą podróż zachowaną w jednym miejscu. My z przyjemnością patrzymy na fotki z miejsc, które odwiedzają.

Oddaję głos.

"Tego to się zupełnie nie spodziewałam!
Na północ Wietnamu zabłądził ziąb. Mieliśmy jechać w góry poszaleć na skuterkach, ale temperatury zupełnie wybiły nam to z głowy. 
W poszukiwaniu ciepła trafiliśmy do Kambodży i tym sposobem szwendamy się po Angkor Wat. Niesamowite miejsce! "





















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz