czwartek, 20 lutego 2020

Ważny dzień (wpis 41.)


Ten dzień na pewno zapamiętamy na zawsze.
Rano skontaktowali się z nami po swojej wycieczce Martyna i Jędrzej. My oczywiście nie zdecydowaliśmy się na wstawanie o 3 rano, chociaż w głębi duszy żal nam było, że nie zobaczymy Mont Everestu. Jednak los nie był złośliwy dla nas (w przeciwieństwie do naszych znajomych). Wielka Góra opatuliła się mgłą. Nie było widać nic, więc w moim przypadku wstanie o tak diabelskiej porze byłby podwójną porażką. Martyna i Jędrzej wycisnęli z tej wycieczki coś więcej, bo pooglądali krajobrazy i wioski po drodze. Oni jednak byli w Nepalu tylko 4 dni, więc musieli wycisnąć, ile się da. My mamy więcej czasu, to i ciśnienie mniejsze.
Umówiliśmy się na zwiedzanie we czwórkę najsłynniejszej świątyni wyznawców hinduizmu Pashupatinath. Wzięliśmy taksówkę i pojechaliśmy.... do innej świątyni. Dzięki Martynie zorientowaliśmy się szybko, że to nie to, o co nam chodziło. Jednak skoro już tam byliśmy, wyskoczyliśmy z 400 rupii każdy i weszliśmy do Boudhan. Ładnie było, ale nie, żeby jakieś mega cudo. Zwłaszcza, że było tam miliony gołębi, które budziły trochę obaw. Latały nisko (wysoko też) i obawialiśmy się, że nas osr..ją.




















Naszym celem po drodze do Pashupatinath było zdobycie kawy. Poszliśmy przed siebie i natknęlismy się na bardzo magiczną kawiarenkę. Zasiedliśmy. Siedzieliśmy, paliliśmy, czekaliśmy, ale pani pracująca tam w ogóle się nie przejęła nadejściem klientów. Trzeba było się ewakuować.












Złapaliśmy taksówkę i wyruszyliśmy dalej. Zanim weszliśmy na teren świątyni, postanowiliśmy jednak zawalczyć o kawę. Poszliśmy trochę w lewo i trochę w prawo i nic. Papas zasięgnął języka u tubylca i ten zaprowadził nas 5 metrów dalej. Odchylił firanę i weszliśmy do najdziwniejszej kawiarni ever.
Mieściła się w piwnicy (mało czystej piwnicy). Posiadała jeden stolik. Miły właściciel zebrał zamówienia i poszedł warzyć nasze napitki. Trochę to trwało, więc w międzyczasie Jędrzej wydobył czekadełko (prosto z Polski).









Zakończyliśmy biesiadę i wyruszyliśmy ku naszemu głównemu dzisiaj celowi.
Pashupatinath to miejsce kompletnie dla nas inne, niż cokolwiek wcześniej. Robiło wrażenie. Mnóstwo Sadhu, czyli świętych ludzi w religii hinduistycznej. Nie wypowiem się na temat stopnia świętości, ale uderzyła nas skala żebractwa i przedsiębiorczości. Dla mnie to było dosyć niekomfortowe przeżycie.















Papas raz się złamał i za puknięcie go w głowę  jakimś piórkiem zapłacił "donation" i momentalnie obstąpili go kolejni i każdy chciał go tym piórkiem (czy czymś innym) puknąć. No, tyle łaski i błogosławieństwa żaden człowiek nie udźwignie, zwłaszcza finansowo 🤣



Zakupiliśmy bilety po 1000 rupii od osoby i weszliśmy z przewodnikiem (za 1100 rupii) na tereny przy świątyni. Niewierni nie mają prawa wstępu do samej świątyni (nawet z biletem za 1000 rupii!).
Kiedy rozpoczynaliśmy naszą wędrówkę, podjechała karetka. W środku była zmarła osoba owinięta w tkaninę. Towarzyszyli jej bliscy. Dla mnie był to widok dosyć poruszający. I smutny. Zwłoki zostały zaniesione nad rzekę. Rodzina wraz innymi ludźmi rozpoczęła ceremonię pogrzebową na wyższej kondygnacji świątyni. Zwłoki samotnie leżały na betonowym nabrzeżu. Miejsce to i tak było lepsze, bo bezpośrednio pod świątynią. Tam kremują "lepszych". Segregacja nawet po śmierci.
Wyznawcy hinduizmu kremowani są w dniu śmierci. Buddyści na trzeci dzień.
Na zdjęciu poniżej - na górze stypa, na dole po prawej zmarły okryty pomarańczową szatą.






Poszliśmy na stronę dla "gorszych". Ciało zmarłej osoby leżało na betonie i tulił się do niej mężczyzna. To było bardzo intymny i smutny widok. Nie chciałam robić zdjęć.
Przewodnik oprowadził nas po kompleksie i objaśnił wiele spraw. M.in. opowiedział, że ogień, który spali zwłoki podaje zawsze najstarszy syn dla ojca, młodszy dla matki. Ogień wkłada się w usta zmarłej osoby. Najpierw jest jakiś rytuał. Trzykrotnie obchodzi się ciało od lewej na prawo w kilka osób. Mężczyzna pali się około 4 godzin. Kobieta krócej. Zapach to tylko dym. Dużo dymu.


Jest też miejsce, do którego przywozi się chorych w stanie terminalnym i nad rzeką czekają na śmierć. Jeżeli okno w pomieszczeniu, w którym przebywa umierający, jest otwarte, znaczy, że jeszcze żyje.
Rzeka, nad którą wszystko się odbywa jest bezpośrednim dopływem Gangesu. Mówią na nią "mały Ganges". Najważniejsze, że prochy wrzucone do tej rzeki dopłyną do Gangesu - "Świętej Rzeki".
Kremacja zwłok jest atrakcją turystyczną. Turyści tłumnie gromadzą się na nabrzeżu. My byliśmy jednymi z nich. Jest to jednak szokujące. Pożegnanie ze zmarłym we fleszu ciekawskich. Nie pomyślałam o tym wcześniej. 






Przysiedliśmy na moment. Przewodnik powiedział, że taki siad dobrze nam wywróży 😁









Gdy tam byliśmy, trwało akurat wielkie przygotowywanie się do największego święta Hinduistów - Dzień Śiwy. Przyjeżdżają wyznawcy z wielu stron, na ogól jest to pół miliona ludzi. Kiedy tam byliśmy, byli już pierwsi pielgrzymi. Leżeli pokotem na ziemi. Mieli swoje czajniczki, zioła i wszystko, co im jest potrzebne. Niezła zapowiedź tego, co będzie w piątek.



















Dużo dymu, dużo kurzu. Przede wszystkim nowe doświadczenie. Również miłe spotkanie z rodakami na obczyźnie 😊(Są również autorami niektórych zdjęć)


2 komentarze: