Wychodząc z hotelu nie wiedzieliśmy jeszcze, w jaki sposób przeniesiemy się do następnego miejsca. Pani na recepcji powiedziała nam, żeby iść w okolice chińskiej restauracji i stamtąd bez problemu złapiemy vana. Pan Singapurczyk poprzedniego dnia namawiał nas na pociąg do Maeklong i stamtąd dalej.
Pani z recepcji była przekonywująca, ale nigdzie w internecie nie trafiliśmy na relację potwierdzającą rozwiązanie z vanami spod chińskiej knajpy.
Wyszliśmy z hotelu i od razu musieliśmy podjąć decyzję. "Chińczyk" był na prawo, pociąg na lewo. Poszliśmy na lewo....
Trochę tych kilometrów było. Gorąco też było, ale znaliśmy już drogę z poprzedniego dnia, więc dziarsko ruszyliśmy z buta.
Na przeuroczą stacyjkę doszliśmy godzinę przed czasem odjazdu pociągu. Miejsce magiczne! Czas tam się zatrzymał wiele, wiele lat temu. Oczekiwanie nie bolało. Z przyjemnością zanużyliśmy się w tej niespiesznej atmosferze. Pan kasjer leżał na jednej z ławek na zewnątrz. Gdy przybyliśmy błyskawicznie usadowił się w okienku kasy i sprzedał nam dwa bilety w łącznej cenie 20 bath. Śmiesznie tanio, trochę ponad 2 złote. Pociąg przyjechał dosyć szybko, ale odjechał z 38-minutowym opóźnieniem. Tak miało być 😉 Pociąg wyglądał podobnie, jak stacja. Jakby pamiętał czasy bardzo odległe. Raczej pamiętał 😁
Na przedostatniej stacji wtoczyła się nagle jakaś duża wycieczkowa grupa. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że uczestniczymy w czymś interesującym.
Największe wrażenie zrobił obraz targowiska chwilkę po przejeździe pociągu. Zdjęcia poniżej dowodzą, że NIE JEST MOŻLIWE, żeby tam jechało cokolwiek 🤣 A jednak pociąg przejechał. Wiem, bo byłam w tym pociągu 😁
Maeklong był dla nas punktem przesiadkowym w drodze do Phetchaburi. Próbowaliśmy jakoś ogarnąć, skąd jedzie autobus, ale sukcesu nie było 🤣
Dowiózł nas do drogi ekspresowej i wywalił pod jakimś daszkiem. Zanim rozsiedliśmy się na ławce, jakaś kierowniczka zapytała, dokąd jedziemy? Nie zdążyliśmy usiąść i za momencik zatrzymała autobus na środku drogi szybkiego ruchu. Pobiegliśmy, wsiedliśmy i już byliśmy w drodze do Phetchaburi. Po przedłużających się kłopotach na początku poszukiwań, teraz błyskawicznie mknęliśmy do przodu.
Pewien młody człowiek zapytał nas po angielsku, czy mamy zamówiony jakiś nocleg. Nie mieliśmy! Kompletnie zapomnieliśmy! Szybko zanurzyliśmy się w internecie i coś tam zarezerwowaliśmy. Wrzuciłam adres hotelu do maps.me i trzymałam kciuki za to, żeby autobus przejeżdżał nie za daleko i żeby udało się wytłumaczyć kierowcy, że ma nas wysadzić. Byliśmy już bardzo blisko miasta i na razie kierowca jechał, tak jak nam pasowało. Widziałam na mapie, że zaraz powinniśmy zjechać z głównej drogi na lewo i już zaczęłam marsz do kierowcy, żeby go poprosić o wyrzucenie nas na zakręcie. I stał się cud! Zanim się odezwałam, kierowca skręcił ..... w lewo i jechał dokładnie tą drogą, która prowadziła do hotelu. Paręset metrów od naszego noclegowiska był regularny przystanek tego pojazdu. Zdecydowanie pod koniec podróży nasz pech gdzieś poszedł i wszystko układało się cudownie.
Hotelik super! Obok mnóstwo misek i sklepiki. A przede wszystkim uderzyła nas ogromna ilość świątyń! Nigdy się nie spotkaliśmy z takim nasyceniem w święte miejsca! Papas będzie miał, co robić. A ja nadgonię czytanie 😁
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz