sobota, 15 lutego 2020

Wielki Budda w środku niczego (wpis 37.)



Wszystko ustalone. Jedziemy do Ang Thong przytulić się do największego Buddy w Tajlandii.
Pojechaliśmy tuktukiem na dworzec i tam błyskawicznie wsadzili nas do vana. Upewniliśmy się za pomocą obrazków z internetu, że zawiozą nas wprost przed oblicze Wielkiego Buddy.






Jakże byliśmy zaskoczeni, kiedy kierowca pokazał nam widocznego z daleka Buddę, gdzieś na prawo i wysadził nas na środku jezdni. Bardziej na środku betonowo-asfaltowej patelni. Po prostu na środku niczego. Był łaskawy, bo wywalił nas w pobliżu przejścia na drugą stronę ruchliwej drogi. Na lewo i na prawo od tego miejsca wzdłuż drogi był płot odgradzający jezdnie, a my mieliśmy przyjemność przejść na drugą stronę bez przeskakiwania tegoż płotu.




Jest, jak jest! Poszliśmy na ogląd okolicy. Przyuważyliśmy miskę. W sumie śniadania nie jedliśmy, więc chętnie zasiedliśmy. Poza tym trzeba było coś postanowić. Najpierw zjedliśmy pyszne śniadanko.






Wyruszyliśmy na pieszo. Inaczej się nie dało. Nie było to daleko (niecałe 2 km), ale skwar odbijający się z betonu przyjazny nie był. Na dodatek po drodze nigdzie nie było nawet odrobiny cienia. Skoro jednak dotarliśmy już tak daleko, nie było sensu narzekać. Pomaszerowaliśmy dziarskim krokiem, próbując sobie wyobrazić, że mamy po 30 lat mniej 😁Tego Wielkiego Buddę było cały czas widać gdzieś na horyzoncie, ale cały czas był jednakowo daleko. Przynajmniej wiedzieliśmy, dokąd trzeba się kierować 😁






Gdy doszliśmy na miejsce, rozpoczęliśmy poszukiwanie miejsca na relaks. Niewiele nam trzeba było. Jakiś chłodek, zimne picie, może kawka. Mimo, że miejsce wyglądało na turystyczne, zaplecze było skromne.
Wobec nieprzyjaznych okoliczności dla relaksu, zdecydowaliśmy się pójść poskarżyć Wielkiemu Buddzie.
Faktycznie był olbrzymi! Tubylcy modlili się u palca jego stopy. Tylko tu sięgali.





Budda był imponujący, ale naszą uwagę zajęły inne postaci z tego miejsca. Jakaś makabra! Patrzyliśmy na to lekko zdziwieni, a może nawet zszokowani. A wokół było pełno dzieciaków z wycieczek szkolnych. Może nawet przedszkolnych. Na mój ogląd, były to dzieci od 5-6 roku życia. Maluchy były zdezorientowane i wystraszone. Starsze bardziej interesowały się tyłkami i genitaliami  masakrowanych postaci. Widok dla nas dorosłych był szokujący. Lokalne dzieciaki przyjeżdżają na wycieczki i sobie patrzą. Szok!




















Wszędzie były tabuny dzieciaków. Pozdrawialiśmy się bez przerwy. W pewnym momencie zobaczyliśmy rząd dzwonów i każdy dzieciak (i ich opiekunowie) przeszli wzdłuż uderzając w kolejno w każdy dzwon. Papas podążył ich śladem i pracowicie obstukał dzwonki. Na koniec jedna z Pań powiedział, że pukał niewłaściwą stroną kija. Znowu w się nie udało  🤣















Jak widać na zdjęciu powyżej nigdy niczego nie zabraknie w toalecie. Oprócz mydła, szamponu i zasypki dla dzieci są dostępne grzebienie wielokrotnego użytku dla wszystkich. Grunt to pięknym być 😁
Kiedy już zdecydowaliśmy, że obejrzeliśmy tyle, ile chcieliśmy i daliśmy radę, zaczęliśmy kombinować,jak się wydostać z tego dziwnego sanktuarium. Nie uśmiechało nam się zasuwać z plecakami z powrotem do głównej drogi. Zwłaszcza, że nie wiedzieliśmy, co tam możemy dalej zrobić.




Postanowiliśmy skorzystać z parkingu. Wszystkie autokary okazały się być jedną wycieczką. Zabraliby nas, ale jechali na północ i na dodatek niedaleko. My własnie z północy przyjechaliśmy.
Przerzuciliśmy się na auta prywatne. Pierwsi zapytani ludzie byli mili, ale mieli obawy. Nie wiedzieliśmy, o co chodzi, ale szanowaliśmy ich wolę. Zaczęliśmy się wycofywać, przepraszając za kłopot. Wtedy kierowca zapytał, skąd jesteśmy. Zeznaliśmy jak na spowiedzi, że z Polski. Wtedy zapytał, czy mamy zamiar go obrabować i czy mamy puszki. Szczerze odpowiedzieliśmy na oba pytania, że nie. Wtedy zaprosił nas do środka. Bardzo miłe! Powiedział nam po drodze, że był w Polsce około 30 lat temu. Odwiedził Warszawę. Najbardziej utkwiła mu w pamięci przygoda z taksówkarzem, który wiózł go z lotniska. Koleś poprosił 100 dolarów. Wyobrażacie sobie 100 dolców 30 lat temu?! Nawet teraz to byłby mega skandal! Nasz wybawca zadzwonił na policję i dowiedział się, że ... ma zapłacić 😒 Tak zapamiętał Polskę! Aż dziwne, że po ustaleniu naszego pochodzenia, zmienił zdanie i zabrał nas. Bardzo mili ludzie i fajnie, że jednak nie wystraszyli się nas 😁
Zmienili też swoje plany i zamiast wyrzucić nas na główną drogę, podwieźli nas na dworzec autobusowy (kierując się GPS). Nie mogli się nadziwić, że nie wiemy, dokąd pojedziemy 😁 My naprawdę nie wiedzieliśmy!


Na dworcu dopadliśmy wreszcie kawę i to było najważniejsze 😊






Zaczęliśmy przy kawie zastanawiać się, dokąd jechać? Najszybciej narzucało się jechać do Ayuttaya. Byliśmy tam już i zastanawialiśmy się nad jakimś innym miejscem. Najpierw myśleliśmy o Saraburi. Okazało się, że baza noclegowa słaba, a ceny dla nas z kosmosu. Popatrzyliśmy na Nakhon Nayok, było jednak trochę daleko.
Zaszliśmy na dworzec i za chwilę siedzieliśmy w vanie do Ayuttaya. To wyszło tak nagle, że uznaliśmy, że tak ma być.



Będąc w pojeździe poszukaliśmy spania. Byliśmy już w Ayuttaya i mieliśmy faworyta na nocleg z poprzedniego pobytu. Niestety, miejsc nie było. Wybraliśmy inny hostel. Jest spoko!

Nasz van zakończył pracę 2,6 km przed naszym celem. Zdecydowaliśmy się iść pieszo. Korki były gigantyczne i nie było sensu brać czegokolwiek po to, żeby stać na drodze.







Najciekawszym etapem było przejście przez most. Szliśmy pod prąd pół kilometra, bo ..... przegapiliśmy wejście na ścieżkę dla pieszych. Tajscy kierowcy wykazali się dużą wyrozumiałością. Nie rozjechali nas i nawet nas nie trąbili 😊 Ale ta droga bardzo nam się dłużyła 😒








Zatrzymaliśmy się za rzeką, w nieturystycznej części miasta. Byliśmy tutaj już wcześniej i nie zamierzamy niczego zwiedzać, więc nie pchamy się w "lepsze lokalizacje". Kolejny raz planujemy po prostu polenić się. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.
Ayuttaya to raczej ostatnie miejsce w Tajlandii. I tak spędziliśmy tu dużo więcej czasu, niż zamierzaliśmy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz