czwartek, 13 lutego 2020

Żółty autobus w Suphanburi (wpis 35.)




Dzisiejszy dzień nie był chłodniejszy. Nawet przez moment nie przeszło nam przez myśl, żeby ruszyć się gdzieś pieszo. Papas wynalazł jakąś świątynię, która ma z 1000 lat. Świątynia sama w sobie może jest interesująca, ale nas podkręcił fakt, że obok jest chińska restauracja z 40-letnią tradycją. Wezwaliśmy tuktuka za pośrednictwem recepcji. Wydawało nam się, że wytłumaczyliśmy dziewczynie, o co nam chodzi.
Pan tuktukowiec dowiózł nas do celu bardzo szybko. W związku z ekspresowym tempem dostawy, wiedzieliśmy, że to nie tutaj. Jak wytłumaczyć prostemu człowiekowi w w wersji "zero english", czego nam potrzeba? Wytłumaczyliśmy po długim machaniu łapami. Wierzcie nam! Zasługujemy na duże wyrazy podziwu! My sobie nawzajem takie wyrazy przekazaliśmy po tym, kiedy Pan dowiózł nas wreszcie do celu.

























Miejsce ciekawe. Nas najbardziej poruszyły obrazy na ścianach. Na ogół pełne przemocy, agresji. Nie tak kojarzy się buddyzm. Także mnisi byli bardzo "ludzcy". Tutaj smratfoniki, gazety, papieroski. Jeden z mnichów przerwał jaranie i zawołał nas, żeby dać nam bransoletki. Powtórzył kilka razy "money, money". Gdzie my przyszliśmy? 😁





















 







Najbardziej uderzył mnie moment, którego byłam świadkiem i dotyczył wręczenia "prezentów". Mnich się modlił za jakiegoś śmiertelnika śpiewając, machając rękoma. "Podsądny" siedział ze spuszczoną głową. W pewnym momencie od strony mnicha wyjechało coś w rodzaju tacy. Wierny postawił na to wiadro napakowane z czubem. Mnich jednym, płynnym, szybkim ruchem przesunął prezent w swoją stronę. i koniec przedstawienia. Wiadra już nie było na stole. Byłam w szoku! Ten ruch kojarzył mi się z jednym. Widziałam wiele razy na filmach. Przesuwanie do siebie koperty z łapówką. To trwałe sekundę albo mniej. Nie podobało mi się to przedstawienie.


Po obejrzeniu świątyni wyruszyliśmy na poszukiwanie nagrody, czyli chińskiej restauracji. Najpierw rozsiedliśmy się w jakiejś lokalnej misce, żeby uzupełnić płyny. Tam spotkaliśmy BIAŁASA. Był to Duńczyk, który w zasadzie jest już mieszkańcem Tajlandii. Spędziliśmy trochę czasu wspólnie. Pomógł nam ogarnąć sprawę restauracji. Najpierw zawiózł Papasa na lewo do ...Wielkiego Smoka! Tak mu się skojarzyło. Tam nic nie było, o czym doskonale od wczoraj wiedzieliśmy. Pojechali po chwili na prawo, zgodnie z sugestią Pani właścicielki miski. Tylko wyruszyli, Pani podbiegła do mnie z informacją, że dziś lokal nieczynny. Zapomniała o tym wcześniej.



Wrócili i powiedzieli, że .... lokal nieczynny. No, przecież wiem 😁
Duńczyk poopowiadał nam, jak się urządzić w Tajlandii na stałe. Za dużo informacji, więc prawie nic nie zapamiętałam, ale ... może kierunek na przyszłość na stałe....
Nie kombinowaliśmy już więcej z jedzeniem. Zamówiłam w tym miejscu zupkę, a Papas ryż. Ja dostałam zupkę, a Papas ryż.... goły ryż. Nasz nowy znajomy zlitował się, pobiegł do garów i przytargał w garści jakiś kawałeczek kurczaka. Skromnie to wyglądało, ale lepiej niż goły, biały ryż.
Papas raczej nie narzekał, bo Duńczyk poczęstował go wcześniej ulubionym smakołykiem, więc reszta nie była ważna. Smakołyk smakował nawet lepiej niż w Polsce.



Dostaliśmy instrukcję, że za 7 baht możemy pojechać żółtym autobusem do hotelu. Szkoda, że nie wiedzieliśmy o tym wczoraj. Tenże autobus jechał spod Wielkiego Smoka. Leźliśmy jak barany w upale, patrząc tęsknie za tuktukiem, a wystarczyło wsiąść do autobusiku.



Wsiedliśmy. Uruchomiliśmy maps.me, żeby orientować się w sukcesie powrotu do bazy. Było różnie. Najpierw wyglądało super, po czym autobusik nie skręcał, gdzie oczekiwaliśmy i np. z 1,5 km robiło się 4 km do bazy. Potem jechał znowu zgodnie z azymutem i znowu zajeżdżał gdzieś nie po drodze. I tak kilka razy. Ostatecznie dowiózł nas do celu! Dookoła, ale do celu. Io to chodziło! Bez łażenia, za 7 baht od głowy. Cudnie!
Ze szczęścia postanowiliśmy pójść na kawę 🤣 Zamówiliśmy kawę i podkusiło nas wziąć do tego ciacho. Wszystko było albo w postaci całych tortów, albo pakowane po cztery sztuki. Znaleźliśmy coś pakowanego pojedynczo. Poprosiliśmy dwie porcje. Pani zaczęła nas błagać, żebyśmy wzięli trzy porcje, wtedy zapłacimy za dwie. My chcieliśmy po prostu zapłacić za dwie i wziąć dwie. Pani błaga, żebyśmy wzięli trzy i zapłacili za dwie. Ok, wzięliśmy trzy, zapłaciliśmy za dwie i trzecią sprezentowaliśmy sprzedawczyni. Nadal nie rozumiemy, jaki tu był myk 😁






Miłym akcentem była postawa policjanta, który kierował ruchem pod naszą kawiarnią. Wyszliśmy na zewnątrz i tam sterczeliśmy gadając na różne tematy. Staliśmy przy krawężniku. Po jakimś czasie policjant podszedł z translatorem w ręku i zapytał, dokąd chcemy iść. Faktycznie, stercząc przy krawężniku dłuższy czas, musieliśmy wyglądać na zagubionych. Zainteresował się i chciał pomóc. Mega miłe!

Dobrze nam tutaj, więc postanowiliśmy przedłużyć pobyt o jeszcze jeden dzień. Chociaż upał warczy 😁


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz