poniedziałek, 4 lutego 2019

Wygrzewamy się w Vigan (wpis 22.)


 
 
Z żalem opuściliśmy Rudiego i nasz ostatni hotel. Wyszliśmy na główną drogę i zaczęliśmy zastanawiać się, czy będziemy próbować łapać stopa czy pojedziemy autobusem. Nie zdążyliśmy za długo kombinować, bo po minucie zatrzymał się przy nas autobus. Było gorąco, więc szybko zdecydowaliśmy, że wsiadamy.
Vigan jest sporym miastem. Kiedy zaczęliśmy kombinować z szukaniem noclegu z marszu, szybko zorientowaliśmy się, że to nie ma sensu. Odpaliliśmy internety i zarezerwowaliśmy jedną noc gdzieś tam. Mieliśmy problem z dojechaniem. Zaczepiani przez nas tuktukowcy nie bardzo kumali, gdzie chcemy jechać. Ostatecznie udało się i wylądowaliśmy w EA Apartelle.
Od wejścia wiedzieliśmy, że szczęście nas nie opuszcza i znowu trafiliśmy prawie do raju. Czystość nieskazitelna. Właściciele mega sympatyczni i pomocni. Można wykupić śniadanie. I nawet tani sklepik na terenie obiektu. Do miasta daleko, ale hotel oferuje bezpłatną podwózkę klimatyzowanym vanem. Cena też przyzwoita. Przedłużyliśmy pobyt bez zbędnego zastanawiania się.
Vigan jest miastem dosyć turystycznym. Ma to, niestety, konsekwencje w postaci podejścia knajp do turystów. Zjedliśmy pierwszą kolację w takim turystycznym miejscu i nie zostawiliśmy napiwku. Próbowali, co prawda, wymusić tipa poprzez okrutnie długie ociąganie się z wydaniem reszty, ale nie odpuściliśmy. Zawsze zostawiamy napiwki w miejscach, gdzie jest fajna obsługa. Tu kelnerzy byli bardzo zblazowani. Następnego dnia ukarali nas.
A dzień ten zaczął się tak normalnie...
Mieszkamy w San Vicente (mieszkaliśmy już w innym San Vicente na Palawan). Obejrzeliśmy kościółek (a jakże!), połaziliśmy chwilę i rozstaliśmy się z Młodzieżą na moment.
 
 









Teraz pióro chwyta Piotruś i opisze dalej.

"Można śmiało powiedzieć, że EA Apartelle w San Vicente (wymyślanie nowych nazw miejscowości nie było mocną stroną kolonizatorów) nieopodal Vigan, to najbardziej luksusowy hotel, w jakim zatrzymaliśmy się podczas tegorocznej wyprawy do Azji.

Po bardzo dobrym śniadanku, abstrahując od faktu, że mamy już trochę dosyć tego ryżu, udaliśmy się we czwórkę zobaczyć miejscowy kościół pod wezwaniem św. Vincenta – rzut beretem od naszego hotelu. Mocno europejska architektura, do której zdążyliśmy się już przyzwyczaić jeśli chodzi o tę część Filipin. Wybudowana w XVII wieku – jak powiedział mi napotkany przy ołtarzu ministrant – budowla jest solidnym i okazałym postkolonialnym zabytkiem. W przeciwieństwie do wielu europejskich świątyń z tego okresu na ścianach i sufitach dominują bardzo jasne kolory. Nawet ściany zewnętrzne wraz ze zdobieniami wykańczającymi gzymsy są jednolicie pomalowane na pastelowo żółty kolor. Po prawej stronie od ołtarza stoi najwyżej ustawiona ambona, na jaką kiedykolwiek udało mi się wdrapać. Incydent miał miejsce jeszcze przed pojawieniem się ministranta, więc nikt mnie nie powstrzymał. Korzystając z okazji, wygłosiłem kilka słów „ku pokrzepieniu serc” - akustyka w tym kościele jest wręcz powalająca! Słychać dosłownie każde słowo w każdej części kościoła jak zapewniła mnie trójka słuchaczy w postaci Ady, Danusi i Papasa. Ministrant (oczywiście nie ma żadnych dowodów, że facet był nim naprawdę, ale okoliczności przyrody mocno na to wskazywały) pokazał nam jeszcze kilka sekretnych komnat, które normalnie są zamknięte na kłódkę. Mimo że były to stosunkowo małe pomieszczenia – kapliczki z figurami świętych – nie miało się wrażenia, że przebywa się w ciemnej i ciasnej jaskini, a to z powodu jasnych barw, o których pisałem wcześniej.








Po kościele postanowiliśmy podzielić się na dwie dwuosobowe grupy. Przyczyną takiej decyzji było... zoo. Duet Mamas & Papas nie chciał iść do zoo, a duet Adunia & Piotruś owszem.
 
 
 
Idąc ulicą w kierunku Vigan, zatrzymaliśmy tuk-tuka i za jedyne 60 peso (bo odległość w sumie była dość spora) tuk-tukowiec zawiózł nas pod samą bramę jednego z najdziwniejszych ogrodów zoologicznych, jakie w życiu widziałem.

Zoo w Vigan to właściwie połączenie tradycyjnego europejskiego ogrodu zoologicznego z zoo-safari, wystawą łowiecką i... cyrkiem. Po otrzymaniu biletu, a potem pieczątki na nadgarstku pakują zwiedzającego do małego samochodziku bez okien i drzwi, który jeździ „od atrakcji do atrakcji”. Na każdym przystanku czeka coś ciekawego.

Kiedy nasza „ciuchcia” zatrzymała się na pierwszej stacji otoczyła nas zgraja zwierząt, które w tak zwanych normalnych krajach trzymane są za kratami. Wielkie strusie, stado dzikich kóz i dziwnych jeleniowatych stworzeń gapiło się na nas jakbyśmy byli jednymi z nich, ale to jeszcze nic. Najlepsze były owieczki, a może nie tyle same owieczki, co sposób ich podania... i to w sensie dosłownym! Nie muszę chyba mówić jaka uhahana była Ada, kiedy jeden z pracowników dał jej na rączki białą owieczkę wielkości Szarika z „Czterech Pancernych”. Moja ukochana jeszcze nigdy nie była tak podobna do pana Jezusa. Ale to był dopiero początek. Kiedy ja wziąłem na ręce tą całkiem sporą i ciężką owcę, Ada dostała największy, choć paradoksalnie nieduży prezent od losu – malutkie jagniątko, które w chwili, kiedy je trzymała miało zaledwie sześć dni! W życiu piękne są tylko chwile, cytując klasyka.

Kolejnym punktem na naszej zoologicznej mapie była wystawa trofeów z afrykańskich i azjatyckich polowań. Wypchane lwy, niedźwiedzie, hipopotamy, nosorożce, słonie i różne inne stwory, a na ścianach głowy antylop, bawołów, żubrów, łosi i wielkich jeleni z gigantycznym porożem.

Następnie przyszła kolej na, żywe tym razem, kotowate. Zamknięte w klatkach tygrysy i pantery to widok dość powszechny, ale leżący na stole, otoczony chmarą turystów ospały lew to już obrazek wybitnie niecodzienny. W przeciwieństwie do stacji z owieczkami, ten przystanek wzbudził w nas zdecydowanie negatywne uczucia. Lew przypominał bardziej naszprycowaną opium hinduską wdowę przed spaleniem na stosie niż zwierzę, które ratuje się przed wyginięciem. Dwóch tak zwanych pracowników zoo dotykało nozdrzy lwa długimi kijami po to, żeby zwierzę na chwilę otworzyło paszczę, a turyści mogli zrobić sobie zdjęcie. Lew był totalnie naćpany i widać było, że za długo już nie pożyje, ale jak się okazuje brak wyobraźni i emaptii połączony z nieodpartą chęcią robienia szybkiej i łatwej kasy jest tu na porządku dziennym. Cena za zdjęcie z tym biednym lwem była czteroktrotnie wyższa niż bilet wstępu do całego zoo! Nie mogliśmy dłużej na to patrzeć – uciekliśmy do węży, żółwi, legwanów i pająków. Co ciekawe, jedynym zabezpieczeniem przed ewentualną ucieczką tych stworzonek jest kamyczek położony na szybie zasłaniającej otwór terrarium.

Potem były jeszcze tresowane świnki, ale nie chciały współpracować, co nas bardzo ucieszyło. Przynajmniej były na tyle inteligentne żeby publicznie wyrazić swoją postawę wobec skrajnie niehumanitarnego traktowania zwierząt i tandetnej muzyki, która pełniła funkcję ilustracyjną w tym cyrku.
 


















Kupiliśmy fajną koszulkę dla Papasa i wróciliśmy tuk-tukiem do centrum, gdzie spotkaliśmy się z wyżej wymienionym, zadowolonym z prezentu. Mamas też tam była.  Potem zjedliśmy tradycyjnie niedobry filipiński, udający japoński obiad (ja i Papas) oraz empanadki z sałatką i frytkami (Danusia i Ada). Nigdy nie czekaliśmy na żarcie tak długo jak tutaj dzisiaj. Kelnerzy zachowywali się tak skandalicznie, że jedyne co nam przyszło na myśl, że to zemsta za brak napiwku poprzedniego wieczoru. Przynosili elementy zamówienia z rzadka, bez sztućców. Nawet jak jakaś potrawa była zamówiona potrójnie i tak przychodziła pojedynczo. Nie czekając aż łaskawie doniosą nam resztę potraw, które zmówiliśmy, po odliczeniu dokładnej ilości pieniędzy wyszliśmy z tak zwanego lokalu. Wezwaliśmy „hotelową taksówkę” i wróciliśmy do naszej rezydencji żeby się trochę odświeżyć i zregenerować.






























Wieczorem pojechaliśmy na pokaz tańczących w rytm muzyki fontann z ciekawą grą świateł. Jak się dowiedzieliśmy impreza ta odbywa się z okazji chińskiego nowego roku, który na Filipinach, mimo że to katolicki kraj, w jakimś stopniu jest tutaj również obchodzony.
Niestety po pokazie mieliśmy kłopot ze znalezieniem jakiegoś lokalu z wolnymi stolikami. Wylądowaliśmy w McDonalds :(

 
 

 


Po powrocie do hotelu zajęliśmy się „planami na przyszłość”. Połączenia lotnicze pomiędzy poszczególnymi wyspami i regionami Filipin są dość skomplikowane, ale jakąś część tej roboty udało się nam (bądźmy szczerzy – głównie Danusi) wykonać. Zdecydowaliśmy się pozostać w naszej rezydencji jeszcze jedną noc dłużej, a z myślą, że nie trzeba się jeszcze pakować i zrywać rano, żeby ruszyć w dalszą drogę, dużo lepiej nam się zasypiało :) " - koniec relacji Piotrusia.
 
Mało brakowało, a wsadzilibyśmy się na minę. Port lotniczy w Vigan ma w nazwie wyspę z południa Filipin. Pokręciły się nam nazwy i znaleźliśmy połączenie z innego lotniska, będąc przekonani, że to w tym mieście. Na szczęście w porę się zorientowaliśmy. Poszukaliśmy alternatywy. Tuż przed zakupem biletów postanowiłam dokładniej sprawdzić lokalizację naszego kolejnego miejsca wylotu. I znowu to samo. Są dwa lotniska o prawie identycznej nazwie i my zaplanowaliśmy trasę z tego, które jest gdzieś na Mindanao.
Mamy zakupione bilety i nadzieję, że wszystko jest ok :)
Póki co, zjedliśmy dwukrotnie posiłek w odkrytej właśnie knajpce chińskiej. Nie jest to wybitna chińszczyzna, ale nie jest to też kuchnia filipińska i jesteśmy bardzo szczęśliwi.
Tęsknimy do naszego polskiego żarcia!

Vigan jest miastem, w którym bardzo wyraźnie czuć hiszpańskiego ducha. Hiszpanie wyjechali już dawno temu, ale momentami można zapomnieć, że nie jesteśmy w Hiszpanii. Mają tu dwukołowe powoziki ciągnięte przez konie. Serce się kraja, jak się obserwuje te zwierzęta. Eksploatowane nieludzko! My nie skorzystaliśmy z tej "atrakcji", ale chętnych nie brakowało.

Przed nami jeszcze jeden przystanek - Laoag. Stamtąd śmigniemy do Manili na samolot do Singapuru. Moment powrotu nadchodzi nieubłaganie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz