Z żalem opuściliśmy Rudiego i nasz ostatni hotel. Wyszliśmy na główną drogę i zaczęliśmy zastanawiać się, czy będziemy próbować łapać stopa czy pojedziemy autobusem. Nie zdążyliśmy za długo kombinować, bo po minucie zatrzymał się przy nas autobus. Było gorąco, więc szybko zdecydowaliśmy, że wsiadamy.
Vigan jest sporym miastem. Kiedy zaczęliśmy kombinować z szukaniem noclegu z marszu, szybko zorientowaliśmy się, że to nie ma sensu. Odpaliliśmy internety i zarezerwowaliśmy jedną noc gdzieś tam. Mieliśmy problem z dojechaniem. Zaczepiani przez nas tuktukowcy nie bardzo kumali, gdzie chcemy jechać. Ostatecznie udało się i wylądowaliśmy w EA Apartelle.
Od wejścia wiedzieliśmy, że szczęście nas nie opuszcza i znowu trafiliśmy prawie do raju. Czystość nieskazitelna. Właściciele mega sympatyczni i pomocni. Można wykupić śniadanie. I nawet tani sklepik na terenie obiektu. Do miasta daleko, ale hotel oferuje bezpłatną podwózkę klimatyzowanym vanem. Cena też przyzwoita. Przedłużyliśmy pobyt bez zbędnego zastanawiania się.
Vigan jest miastem dosyć turystycznym. Ma to, niestety, konsekwencje w postaci podejścia knajp do turystów. Zjedliśmy pierwszą kolację w takim turystycznym miejscu i nie zostawiliśmy napiwku. Próbowali, co prawda, wymusić tipa poprzez okrutnie długie ociąganie się z wydaniem reszty, ale nie odpuściliśmy. Zawsze zostawiamy napiwki w miejscach, gdzie jest fajna obsługa. Tu kelnerzy byli bardzo zblazowani. Następnego dnia ukarali nas.
A dzień ten zaczął się tak normalnie...
Mieszkamy w San Vicente (mieszkaliśmy już w innym San Vicente na Palawan). Obejrzeliśmy kościółek (a jakże!), połaziliśmy chwilę i rozstaliśmy się z Młodzieżą na moment.
Teraz pióro chwyta Piotruś i opisze dalej.
"Można
śmiało powiedzieć, że EA Apartelle w San Vicente (wymyślanie nowych
nazw miejscowości nie było mocną stroną kolonizatorów) nieopodal
Vigan, to najbardziej luksusowy hotel, w jakim zatrzymaliśmy się
podczas tegorocznej wyprawy do Azji.
Po
bardzo dobrym śniadanku, abstrahując od faktu, że mamy już
trochę dosyć tego ryżu, udaliśmy się we czwórkę zobaczyć
miejscowy kościół pod wezwaniem św. Vincenta – rzut beretem od
naszego hotelu. Mocno europejska architektura, do której zdążyliśmy
się już przyzwyczaić jeśli chodzi o tę część Filipin.
Wybudowana w XVII wieku – jak powiedział mi napotkany przy ołtarzu
ministrant – budowla jest solidnym i okazałym postkolonialnym
zabytkiem. W przeciwieństwie do wielu europejskich świątyń z tego
okresu na ścianach i sufitach dominują bardzo jasne kolory. Nawet
ściany zewnętrzne wraz ze zdobieniami wykańczającymi gzymsy są
jednolicie pomalowane na pastelowo żółty kolor. Po prawej stronie
od ołtarza stoi najwyżej ustawiona ambona, na jaką kiedykolwiek
udało mi się wdrapać. Incydent miał miejsce jeszcze przed
pojawieniem się ministranta, więc nikt mnie nie powstrzymał.
Korzystając z okazji, wygłosiłem kilka słów „ku pokrzepieniu
serc” - akustyka w tym kościele jest wręcz powalająca! Słychać
dosłownie każde słowo w każdej części kościoła jak zapewniła
mnie trójka słuchaczy w postaci Ady, Danusi i Papasa. Ministrant
(oczywiście nie ma żadnych dowodów, że facet był nim naprawdę,
ale okoliczności przyrody mocno na to wskazywały) pokazał nam
jeszcze kilka sekretnych komnat, które normalnie są zamknięte na
kłódkę. Mimo że były to stosunkowo małe pomieszczenia –
kapliczki z figurami świętych – nie miało się wrażenia, że
przebywa się w ciemnej i ciasnej jaskini, a to z powodu jasnych
barw, o których pisałem wcześniej.
Po
kościele postanowiliśmy podzielić się na dwie dwuosobowe grupy.
Przyczyną takiej decyzji było... zoo. Duet Mamas & Papas nie
chciał iść do zoo, a duet Adunia & Piotruś owszem.
Idąc
ulicą w kierunku Vigan, zatrzymaliśmy tuk-tuka i za jedyne 60 peso
(bo odległość w sumie była dość spora) tuk-tukowiec zawiózł
nas pod samą bramę jednego z najdziwniejszych ogrodów
zoologicznych, jakie w życiu widziałem.
Zoo
w Vigan to właściwie połączenie tradycyjnego europejskiego ogrodu
zoologicznego z zoo-safari, wystawą łowiecką i... cyrkiem. Po
otrzymaniu biletu, a potem pieczątki na nadgarstku pakują
zwiedzającego do małego samochodziku bez okien i drzwi, który
jeździ „od atrakcji do atrakcji”. Na każdym przystanku czeka
coś ciekawego.
Kiedy
nasza „ciuchcia” zatrzymała się na pierwszej stacji otoczyła
nas zgraja zwierząt, które w tak zwanych normalnych krajach
trzymane są za kratami. Wielkie strusie, stado dzikich kóz i
dziwnych jeleniowatych stworzeń gapiło się na nas jakbyśmy byli
jednymi z nich, ale to jeszcze nic. Najlepsze były owieczki, a może
nie tyle same owieczki, co sposób ich podania... i to w sensie
dosłownym! Nie muszę chyba mówić jaka uhahana była Ada, kiedy
jeden z pracowników dał jej na rączki białą owieczkę wielkości
Szarika z „Czterech Pancernych”. Moja ukochana jeszcze nigdy nie
była tak podobna do pana Jezusa. Ale to był dopiero początek.
Kiedy ja wziąłem na ręce tą całkiem sporą i ciężką owcę,
Ada dostała największy, choć paradoksalnie nieduży prezent od
losu – malutkie jagniątko, które w chwili, kiedy je trzymała
miało zaledwie sześć dni! W życiu piękne są tylko chwile,
cytując klasyka.
Kolejnym
punktem na naszej zoologicznej mapie była wystawa trofeów z
afrykańskich i azjatyckich polowań. Wypchane lwy, niedźwiedzie,
hipopotamy, nosorożce, słonie i różne inne stwory, a na ścianach
głowy antylop, bawołów, żubrów, łosi i wielkich jeleni z
gigantycznym porożem.
Następnie
przyszła kolej na, żywe tym razem, kotowate. Zamknięte w klatkach
tygrysy i pantery to widok dość powszechny, ale leżący na stole,
otoczony chmarą turystów ospały lew to już obrazek wybitnie
niecodzienny. W przeciwieństwie do stacji z owieczkami, ten
przystanek wzbudził w nas zdecydowanie negatywne uczucia. Lew
przypominał bardziej naszprycowaną opium hinduską wdowę przed
spaleniem na stosie niż zwierzę, które ratuje się przed
wyginięciem. Dwóch tak zwanych pracowników zoo dotykało nozdrzy
lwa długimi kijami po to, żeby zwierzę na chwilę otworzyło
paszczę, a turyści mogli zrobić sobie zdjęcie. Lew był totalnie
naćpany i widać było, że za długo już nie pożyje, ale jak się
okazuje brak wyobraźni i emaptii połączony z nieodpartą chęcią
robienia szybkiej i łatwej kasy jest tu na porządku dziennym. Cena
za zdjęcie z tym biednym lwem była czteroktrotnie wyższa niż
bilet wstępu do całego zoo! Nie mogliśmy dłużej na to patrzeć –
uciekliśmy do węży, żółwi, legwanów i pająków. Co ciekawe,
jedynym zabezpieczeniem przed ewentualną ucieczką tych stworzonek
jest kamyczek położony na szybie zasłaniającej otwór terrarium.
Potem
były jeszcze tresowane świnki, ale nie chciały współpracować,
co nas bardzo ucieszyło. Przynajmniej były na tyle inteligentne
żeby publicznie wyrazić swoją postawę wobec skrajnie
niehumanitarnego traktowania zwierząt i tandetnej muzyki, która
pełniła funkcję ilustracyjną w tym cyrku.
Kupiliśmy
fajną koszulkę dla Papasa i wróciliśmy tuk-tukiem do centrum,
gdzie spotkaliśmy się z wyżej wymienionym, zadowolonym z prezentu. Mamas też tam była. Potem zjedliśmy tradycyjnie niedobry
filipiński, udający japoński obiad (ja i Papas) oraz empanadki z
sałatką i frytkami (Danusia i Ada). Nigdy nie czekaliśmy na żarcie
tak długo jak tutaj dzisiaj. Kelnerzy zachowywali się tak skandalicznie, że jedyne co nam przyszło na myśl, że to zemsta za brak napiwku poprzedniego wieczoru. Przynosili elementy zamówienia z rzadka, bez sztućców. Nawet jak jakaś potrawa była zamówiona potrójnie i tak przychodziła pojedynczo. Nie czekając aż łaskawie doniosą
nam resztę potraw, które zmówiliśmy, po odliczeniu dokładnej
ilości pieniędzy wyszliśmy z tak zwanego lokalu.
Wezwaliśmy „hotelową taksówkę” i wróciliśmy do naszej
rezydencji żeby się trochę odświeżyć i zregenerować.
Wieczorem
pojechaliśmy na pokaz tańczących w rytm muzyki fontann z ciekawą
grą świateł. Jak się dowiedzieliśmy impreza ta odbywa się z
okazji chińskiego nowego roku, który na Filipinach, mimo że to
katolicki kraj, w jakimś stopniu jest tutaj również obchodzony.
Niestety po pokazie mieliśmy kłopot ze znalezieniem
jakiegoś lokalu z wolnymi stolikami. Wylądowaliśmy w McDonalds :(
Po
powrocie do hotelu zajęliśmy się „planami na przyszłość”.
Połączenia lotnicze pomiędzy poszczególnymi wyspami i regionami
Filipin są dość skomplikowane, ale jakąś część tej roboty
udało się nam (bądźmy szczerzy – głównie Danusi) wykonać.
Zdecydowaliśmy się pozostać w naszej rezydencji jeszcze jedną noc
dłużej, a z myślą, że nie trzeba się jeszcze pakować i zrywać
rano, żeby ruszyć w dalszą drogę, dużo lepiej nam się zasypiało
:) " - koniec relacji Piotrusia.
Mało brakowało, a wsadzilibyśmy się na minę. Port lotniczy w Vigan ma w nazwie wyspę z południa Filipin. Pokręciły się nam nazwy i znaleźliśmy połączenie z innego lotniska, będąc przekonani, że to w tym mieście. Na szczęście w porę się zorientowaliśmy. Poszukaliśmy alternatywy. Tuż przed zakupem biletów postanowiłam dokładniej sprawdzić lokalizację naszego kolejnego miejsca wylotu. I znowu to samo. Są dwa lotniska o prawie identycznej nazwie i my zaplanowaliśmy trasę z tego, które jest gdzieś na Mindanao.
Mamy zakupione bilety i nadzieję, że wszystko jest ok :)
Póki co, zjedliśmy dwukrotnie posiłek w odkrytej właśnie knajpce chińskiej. Nie jest to wybitna chińszczyzna, ale nie jest to też kuchnia filipińska i jesteśmy bardzo szczęśliwi.
Tęsknimy do naszego polskiego żarcia!
Vigan jest miastem, w którym bardzo wyraźnie czuć hiszpańskiego ducha. Hiszpanie wyjechali już dawno temu, ale momentami można zapomnieć, że nie jesteśmy w Hiszpanii. Mają tu dwukołowe powoziki ciągnięte przez konie. Serce się kraja, jak się obserwuje te zwierzęta. Eksploatowane nieludzko! My nie skorzystaliśmy z tej "atrakcji", ale chętnych nie brakowało.
Przed nami jeszcze jeden przystanek - Laoag. Stamtąd śmigniemy do Manili na samolot do Singapuru. Moment powrotu nadchodzi nieubłaganie.
Vigan jest miastem, w którym bardzo wyraźnie czuć hiszpańskiego ducha. Hiszpanie wyjechali już dawno temu, ale momentami można zapomnieć, że nie jesteśmy w Hiszpanii. Mają tu dwukołowe powoziki ciągnięte przez konie. Serce się kraja, jak się obserwuje te zwierzęta. Eksploatowane nieludzko! My nie skorzystaliśmy z tej "atrakcji", ale chętnych nie brakowało.
Przed nami jeszcze jeden przystanek - Laoag. Stamtąd śmigniemy do Manili na samolot do Singapuru. Moment powrotu nadchodzi nieubłaganie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz