Dzisiejszy dzień był w zasadzie ostatnim dniem w Bangkoku. Jutro przemieszczamy się do hotelu przy lotnisku, czyli gdzieś z dala od miasta. Smutno nam żegnać się z naszą podróżą, ale wierzymy, że wrócimy.
Naszą złotą zasadę lenia musieliśmy dzisiaj złamać. Obiecałam Adzie spróbować zakupić dla niej książki w księgarni w okolicy Khao San. Oglądała je w czasie naszego styczniowego pobytu w Bangkoku, ale nie zdecydowała się na zakup. Ciągać takie cegły od początku podróży, nie byłoby najlepszym pomysłem. Myślała, że wróci do Bangkoku, bo stąd miała wylot. Wyszło tak, że pojechała z Piotrem z Ayutthaya prosto na lotnisko, omijając miasto. Postanowiliśmy z Papasem być uczynni i wybraliśmy się na koszmarny Khao San.
Khao San jest czymś w rodzaju połączenia sopockiego Monciaka z zakopiańskimi Krupówkami. Masakra! Komercja charakterystyczna dla takich miejsc i tłumy ludzi! Drogo, głośno, plastikowo i mnóstwo naciągaczy.
My się Khao San nie boimy! Jechaliśmy tam godzinę i 40 minut. Trzy pociągi plus statek. Statek oczywiście musiał być! To nasz ulubiony środek transportu.
Najpierw poszliśmy do "naszego hindusa". Jesteśmy w niektórych miejscach po wielokroć i mamy już "nasze" restauracje, do których wracamy. Jak dobrze karmią, to dlaczego nie wracać?
Po pysznym obiadku, zakupiliśmy książki oraz parę szmatek i postanowiliśmy wracać prostszą (i krótszą) drogą, czyli, niestety, bez korzystania z łodzi.
Dopytaliśmy się, jakim autobusem dojedziemy do najbliższej stacji metra, a stamtąd to już moment.
Moment - bardzo pojemne słowo!
Gdy już widzieliśmy z okna autobusu w oddali budynek dworca, byliśmy bardzo zadowoleni, że już lada moment wkroczymy do metra. Ale autobus nie podjechał już bliżej. Zaczął się oddalać. Byliśmy spokojni, bo autobusy miejskie miewają trasy mocno zapętlone i spokojnie czekaliśmy, aż pojazd wróci na szlak do dworca.
Nie doczekaliśmy się. Oddalał się i oddalał. Śledziłam jego poczynania na aplikacji i wyglądało, że raczej do dworca nie wróci. W momencie, kiedy autobus stanął w korku i w ogóle przestał się poruszać, zdecydowaliśmy się wysiąść. Tutaj to łatwe. Naciska się guzik w dowolnym momencie i drzwi się otwierają.
W międzyczasie zrobiło się ciemno. Ruch uliczny stał w wielkim korku. Aplikacja pokazał, że jesteśmy 2,2 km od celu. Postanowiliśmy iść pieszo. Szło się bardzo fajnie, ale w pewnym momencie GPS skierował nas w spokojniejsze rejony. Spokojne, ale jakieś takie z niedobrą energią. Przeszliśmy kawałek i poczułam, że nie powinniśmy iść tą drogą. Było dziwnie i niefajnie. Zdecydowaliśmy, że zawracamy na główną ulicę i zobaczymy, co dalej. W tym momencie podeszła do nas jakaś Pani i zapytała słabym angielskim, czy potrzebujemy pomocy. Zapytaliśmy o drogę na dworzec. Zaprowadziła nas do innej dużej ulicy. Stamtąd było już tylko 300 metrów po normalnym trakcie. Kilka metrów dalej, ale bezpiecznie. GPS bywa bardzo przydatny, ale wytycza trasy w sposób matematyczny. Nie analizuje rodzaju otoczenia, bezpieczeństwa czy nawierzchni. Od tego mamy głowy, żeby w porę zmienić trasę na inną, niż sugeruje GPS.
Miał być krótki wypad po książki, a wyszło jak zwykle. Umęczeni nie poszliśmy nawet na kolację. Trzeba zacząć przegląd plecaków. Co wyrzucić, co pakować?
Posiedzieliśmy jeszcze na naszym balkonie. Z niektórymi lokalsami czujemy się już zaprzyjaźnieni i będziemy o nich myśleć po powrocie. Ten hotel jest niesamowity! Na pewno tu się zatrzymamy, gdy wrócimy do Bangkoku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz