Niesamowicie szybko przemija lato. Ani się obejrzeliśmy i mamy ostatni dzień sierpnia. Oddech jesieni czujemy już bardzo wyraźnie. Trochę szkoda lata, trochę przykro, że znowu na horyzoncie ciemne, zimne dni. Ale taka jest kolej rzeczy i nie będziemy rozpaczać. Rozpoczniemy odliczanie do następnych ciepłych dni. Z drugiej strony widok jesiennej roślinności też jest piękny.
Wczoraj miało miejsce wydarzenie niebywałe. Mieliśmy z Papasem pierwsze wychodne od ponad czterech miesięcy. Nie wiem, jak to się stało, ale fakt pozostaje faktem - byliśmy razem poza hostelem bardzo dawno temu.
Wybieramy się |
Naprawdę TO zrobiliśmy |
Poszli |
Monia posiedziała na recepcji, a my oczywiście wybraliśmy się do "naszego Chińczyka". Znacie naszą szajbę do kuchni tego rodzaju. Pędziliśmy jak na skrzydłach. Już po wejściu poczuliśmy, jakby coś było inaczej. Nie potrafiliśmy tego nazwać, ale jednocześnie skomentowaliśmy, że jest coś nie tak. Na dodatek było podejrzanie pusto. Sobota, piękna pogoda, pora obiadowa. Normalnie byłoby bardzo trudno o stolik, a my weszliśmy do kompletnie pustego lokalu.
Prawda przyszła wraz z jedzeniem. Było po prostu beznadziejne. Pierwszy raz w tym miejscu nie smakowało nam. Postanowiłam opisać to na blogu, ponieważ knajpa ta jest/była bardzo popularna w Gdańsku i chcemy przestrzec trójmiejskich miłośników Lee's Chinese na ul. Korzennej - OMIJAJCIE TO MIEJSCE SZEROKIM ŁUKIEM. Zapytałam od razu kelnerkę, czy kucharz się zmienił? Odrzekła, że tak, od paru miesięcy jest nowy. To się odbywało przy moim daniu. Przy daniu Papasa zwątpiliśmy na maksa. Zapytaliśmy wychodząc, czy kucharz jest z Azji (jak dotąd) czy z Polski. Pani poinformowała, że z Polski. I wszystko jasne! Wyobraźcie sobie, że Papas zostawił żarcie w chińskiej restauracji!!! Zwykle prosiliśmy o spakowanie tego, czemu nie podołaliśmy, bo żal było zostawić cokolwiek. Takie pyszne było. Nie tym razem :(
Jak widać, nasze pierwsze romantyczne wychodne zakończyło się traumą :( Gdzie my teraz będziemy jadać azjatycką kuchnię?! Nie możemy się otrząsnąć! Nic nas nie może pocieszyć. Nawet kawa z ciachem w Pikawie mimo stałego, dobrego poziomu, nie pomogła zatrzeć śladów tragedii, jaka nas spotkała :)
Za to późnym wieczorem pośmieliśmy się. Ludzie w hostelu mieli ubaw za sprawą Kiciusia. Podaliśmy tygrysowi żarcie. Ten bardzo chętnie się nim zajął. Do czasu... Do czasu, aż przybył mały jeż i Kiciuś ....uciekł. Chociaż najpierw zanim się zorientował, że ma kompana przy misce, jedli razem. Odsunęliśmy naczynie od jeża i Kiciuś kontynuował ucztę. Do czasu.... Do czasu, aż aż przybył mały jeż i Kiciuś ....uciekł. I tak kilka razy. Jeż szedł bezczelnie, jak na swoje. Między nogami Kiciusia, lazł mu pod ogon. Nic go ni mogło zatrzymać. A już na pewno nie Kiciuś. Prawdziwy tygrys z tego Kiciusia :)
Jeż bez lęków i kompleksów |
Jeż jest jednak sprytniejszy od tygrysa :) |
Nie ma jak u Papasa :) |
Jeszcze na koniec muszę się wytłumaczyć, dlaczego Mordki nie ma na blogu. Wszystkie fotki z nim wyszły niewyraźne. Tylko zdjęcie rywalizacji browarów wyszło dobrze. Mordka z Papasem próbowali coś wygrać i mimo poświęcenia mieli tylko poniższe komunikaty. No cóż, grają dalej i doceniają smak jak przed laty :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz