poniedziałek, 6 marca 2017

Mamas&Papas i Ada pozdrawiają z Kambodży (wpis 52.)

Nie mam już mojej parasolki :(
Z ogromnym żalem musieliśmy pożegnać Laos. Okazało się, że wyraz "musieliśmy" był jak najbardziej na miejscu. Szwendając się w ogóle nie zwracaliśmy uwagi na daty. W zasadzie zawsze był problem z ustaleniem, jaki jest dzień tygodnia lub miesiąca. W przeddzień wyjazdu z Laosu zorientowaliśmy się, że nasza wiza za dzień traci ważność. Kompletnie nie zdawaliśmy sobie sprawy, że czas tak szybko zleciał i żadne z nas ani przez chwilę nie pamiętało, żeby kontrolować datę wygaśnięcia wizy. Głupi ma szczęście i udało się.
W ostanie dni byliśmy wiernymi klientami naszej hinduskiej knajpy. Również ostatni posiłek tam spożyliśmy.




Na koniec wieczoru zorientowaliśmy się, że mamy bardzo mało tutejszych pieniędzy. Musieliśmy mocno zaciskać pasa, żeby już nie wypłacać gotówki. Na wyspie za wypłatę liczą 6% prowizji.  Nie ma tu bankomatów, tylko prywatne punkty wypłat. Zaciskaliśmy tego pasa, a późnym wieczorem w hotelu okazało się, że mamy jeszcze skitrane 100000 kipów. Nie udało nam się już tego wydać.
Kupiliśmy bilety do Stung Treng w Kambodży. Oczywiście był dreszczyk emocji, czy są prawdziwe i czy bez większych problemów dojedziemy do celu. Naszym głównym celem jest Siem Reap, ale postanowiliśmy podzielić drogę na etapy i dlatego najpierw chcieliśmy zajechać do Stung Treng.
Wstaliśmy skoro świt i udaliśmy się do portu. Kazali być o 7:50. Bandycka pora! W porcie było strasznie dużo białasów. W sobie tylko znany sposób tubylcy kierowali załadunkiem statku. Upchnęli wszystkich. Chyba ze 40 osób.
Z portu musieliśmy podejść do dworca autobusowego. Po drodze zaczepił nas agresywnie jakiś koleś, żądając biletu. Mówił, że są dwa dworce i musi sprawdzić, który jest nasz. Akurat! Wioska, którą można obejść w 10 minut ma dwa dworce autobusowe! Chciał nas na coś naciągnąć. Nie wiemy, co knuł, bo go olaliśmy.
W parę minut doszliśmy do dworca i tam dowiedzieliśmy się, że nasz autobus odjeżdża o ....10. Po co nas wołali tak wcześnie!



Wkrótce dowiedzieliśmy się. Na dworcu pojawił się koleś, który zwoływał ludzi udających się do Kambodży. Wręczał formularze graniczne i wizowe. Pouczał o formalnościach. Wszyscy grzecznie ruszyli z paszportami, zdjęciami i pieniędzmi.
Poznałam kolesia od razu. Na wikitravel.org czytałam w dziale z ostrzeżeniami, że jest taki człowiek, który bawi się w pośrednika wizowego. Poznać go można po wielkim drogim zegarku :) Facet naciąga ludzi. Bierze zawyżoną opłatę, ale nie informuje o tym. Pośrednictwo jest zjawiskiem powszechnym i daje chleb wielu ludziom. Ten pośrednik bierze więcej pieniędzy, doliczając jakieś fikcyjne koszty, zamiast powiedzieć "zarabiam na pośredniczeniu". Na wikitravel.org ktoś relacjonował, że osoby nie dające się nabrać były po formalnościach pół godziny później, niż te, które skorzystały z pośrednictwa. My oczywiście NIGDY nie wypuszczamy paszportów z rąk, więc nie chcieliśmy tych usług. Wzięłam tylko formularze. Siedzieliśmy znudzeni, więc wypełniliśmy sobie papiery od razu, zamiast robić to w kolejce na granicy.
O 10:15 wreszcie zapakowaliśmy się do minivana. Miejsc dla pasażerów było 9, a bilety sprzedali 12 osobom. Dwie nadmiarowe poszły do szoferki, kolejna została dosadzona na czwartego do naszego trzysiedzeniowego szeregu. Do granicy nie było daleko, więc nie było problemu.
Dojechaliśmy na przejście graniczne. Po laotańskiej stronie żądano opłaty 2$ za wbicie pieczątki. Jak byliśmy poprzednio w Laosie, niczego takiego nie było. Wszyscy w kolejce byli zdziwieni. Niektórzy próbowali się wykłócać, ale ostatecznie wszyscy płacili. Jeden z turystów musiał zapłacić 5$ za darmowy (obowiązkowy)  druczek. Kłócił się strasznie, ale przypuszczam, że wyskoczył z kasy. Byliśmy zdziwieni tym haraczem, ale nie za bardzo. W tej części świata wymuszanie łapówek na granicach nie jest rzadkie.



Po stronie kambodżańskiej znowu kazali płacić. Tym razem 1$ dla osób, które nie posiadały żółtej książeczki szczepień.
Problem w tym, że do Kambodży nie trzeba robić żadnych obowiązkowych szczepień. Są tylko zalecane. Ja i Ada miałyśmy żółte książeczki w ....domu. Skoro nie są obowiązkowe, po co wozić makulaturę?! Jak poprzednio byliśmy w Kambodży, niczego takiego nie wymagano.
Za 1$ sprzedawali na granicy "obowiązkowy" żółty świstek. Paranoja! Sprzedają mi na granicy zaświadczenie, że jestem zaszczepiona?!! 
Jak załatwiałam formalności, funkcjonariuszka zapomniała skasować tego dolara. Jak podeszła Ada z Papasem, twardo zażądała haraczu. W Adę wstąpił duch walki. Przy okienku paliła głupa, że nie mówi po angielsku i mówiła do przeciwniczki po polsku, sycząc w międzyczasie do Papasa, żeby nie odzywał się po angielsku. Pani próbowała po angielsku, ale Ada "nichts ferszetejen". Pani zaproponowała, że może być 1$ za ich dwoje. Ada "nichts fersztejen". Pani zawołała opiekuna grupy, żeby przekazał info. Ada "nichts fersztejen". W końcu funkcjonariuszka obraziła się i odwróciła się bokiem do okienka. Ada i Papas wzięli paszporty i poszli na następny etap biurokracji.
Taki to był "obowiązkowy" dokument.
Byliśmy strasznie zaskoczeni, bo za wizy zapłaciliśmy 35$ od osoby. Spodziewaliśmy się minimum 37. Co więcej cena zawierała już łapówkę Zaobserwowaliśmy przy wyrobie wiz, że funkcjonariusz wklejał wizy w systemie - jeden paszport kogoś z kolejki, jeden paszport od pana z zegarkiem. Śmiesznie wyglądało, jak wystawiał w okienku paszport osoby, której nie było w kolejce.
Jeszcze jedno okienko. Jeden człowiek przyjmował paszport i coś tam robił. Inny wbijał pieczątkę i wołał właściciela po imieniu. Do mnie Danuta - łatwe. Adrianna, też dał rady. Czekaliśmy, jak zawoła Papasa. Ja od razu postawiłam, że przejdzie na nazwisko. Faktycznie, Krzysztof był nie do przejścia i usłyszeliśmy kalekie "Galeki".
Wreszcie byliśmy wolni! Poszliśmy na miejsce zbiórki. Niestety, nie było tam naszego minivana. W środku została moja parasolka i Ady poduszka podróżna. Mieliśmy nadzieję, że wóz powróci. Nie powrócił :) Nie mam mojej parasoleczki!
Przesadzono nas do innego pojazdu. Ale zanim to uczyniono dosyć długo tkwiliśmy przy przejściu. Wymieniłam resztę cudem odnalezionych kipów na miejscową walutę i zasiedliśmy. Spotkaliśmy grupę miłych Polaków. Brali udział w wykopaliskach  w Laosie (znaleźli np. ząb). Pogadaliśmy. Uzupełniliśmy płyny.



Pan przy "białej" płachcie robi zdjęcie do wizy. Jest potrzeba, to pojawia się tło i cyk. Odbyło się to tak błyskawicznie, że ledwo zdążyłam byle jak cyknąć zdjęcie. Ludzie cudownie sobie radzą :)
Okazało się, że dwoje ludzi, którzy skorzystali z usług pana z zegarkiem, wciąż nie ma swoich paszportów. Osoby bez pośredników uwinęły się szybciej. Inaczej niż w sytuacji opisanej na wikitravel. Po długim, ale całkiem przyjemnym oczekiwaniu, wsadzili nas do kolejnego minivana. Zdezelowany na maksa, ale nie mieliśmy jechać długo, więc no problem!



Stung Treng przywitał nas takim upałem, że zwątpiliśmy w naszą moc. Na dodatek nie mieliśmy pojęcia, w którym kierunku trzeba iść. Na szczęście obraliśmy prawidłowy azymut. Pierwszy hotel, w którym zapytaliśmy o wolne pokoje, był nasz! Łażenie w 40-stopniowym upale nie byłoby przyjemne. Odsapnęliśmy w klimie i poszliśmy szukać bankomatu i restauracji. I znowu BINGO! Aniołowie byli przy nas! Teraz, gdy piszę te słowa, jest pierwsza w nocy i już "tylko" 28 stopni. Nawet klimatyzacja nie wyrabia! Upał jest tak nieznośny, że nawet Papas się uspokoił i nie biega, jak zawsze. Jeżeli biegnie to do klimatyzowanego pokoju.
Stung Treng jest miastem na jedną noc po drodze. Zepsuł się nam aparat i nie mogę wrzucić tylu zdjęć, co zawsze. Pozostał telefon. Zresztą, kiedy byśmy je robili, skoro przebywanie na zewnątrz jest tak niekomfortowe!





Zakupiliśmy bilety do Siem Reap. Znowu dreszczyk emocji, Będzie dobrze albo ciekawie :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz