czwartek, 2 marca 2017

Mamas&Papas i Ada ruszają na wyspę (wpis 48.)

Po odpoczynku w Pakse postanowiliśmy pojechać jeszcze bardziej na południe do krainy zwanej "4000 wysp". Planowaliśmy jechać tam podczas poprzedniego pobytu, ale ostatecznie pojechaliśmy do Tajlandii. Tym razem nie odpuściliśmy.
Ostatni poranek w Pakse przywitał nas piekielną temperaturą. Z dnia na dzień coraz goręcej. Nasz Pan tuktukowiec zawiózł nas na dworzec autobusowy - osiem kilometrów od centrum. Pierwotnie zastanawialiśmy się nad wykupieniem transportu w biurze podróży z pick-up spod hotelu, ale proponowali autobus o ósmej rano (czyli pick-up nawet godzinę wcześniej). Innych godzin nie było. Dowidzieliśmy się, że z dworca południowego lokalne autobusy jeżdżą co godzinę. Wybraliśmy tę opcję.
Ależ się zdziwiliśmy, kiedy okazało się, że autobus to songthaew czyli taki większy tuktuk. Tuktuk nie leżał w zakresie naszych zainteresowań. W momencie, gdy podjechaliśmy pojazd był pełen tubylców i wszelakich pakunków. Gdy nasz Pan tuktukowiec powiedział, że to nasz autobus i mamy wsiadać, powiedziałam, że tam nie ma miejsca. Odrzekł, że na pewno miejsce jest. Nie dowierzałam, ale skoro Pan jest naprawdę w porządku, trzeba zaufać. Z trudem się upchnęliśmy i...... po nas wsiadło jeszcze SIEDEM osób. Cała podłoga była załadowana tak, że na nogi nie było miejsca. Ja swoje zacne stopy trzymałam na jakichś arbuzach.





Pani ze zdjęcia nagrywała Adę z pieskiem i wrzucała od razu na facebooka. Potem wzięła na warsztat tatuaże-miśki Papasa.
Ruszyliśmy. Nie powiem, że było tam chociaż trochę komfortowo. Ciasno, niewygodnie. Słońce paliło, kurz zatykał drogi oddechowe. Trzeba się było przystosować. Papas siedział w środkowym rzędzie i nie mógł się nawet oprzeć. Songthaew co rusz się zatrzymywał. Pakowanie, rozpakowywanie. Niektórzy pasażerowie mieli tak duży bagaż, że na miejscu odbierał ich jakiś pojazd, bo w rękach takiej ilości nie poniesie się. Duże worki, kartony, siaty, siatki, siateczki. Wyglądało to bardzo interesująco.








Na jakimś przystanku wsiadła chmara kobiet handlujących żarciem. Zrobiły taki harmider, że aż się w głowie kręciło.



Papas nawet próbował coś kupić, ale w tym harmidrze był jak dziecko we mgle. Dobrzy ludzie pomogli :)



Jechaliśmy i jechaliśmy. Głodni, zmęczeni i nawet nie mogliśmy zapytać się, jak daleko jest do celu.
Wreszcie nadszedł upragniony moment wysiadania. Byliśmy w Nakasang. Papas pomógł jeszcze rozładować bagażnik na dachu. Taki wysoki mężczyzna to skarb przy takich czynnościach.









Idąc przez Nakasang postanowiliśmy zakupić aspirynę. Zapas skończył się, a lubimy mieć ten specyfik pod ręką. W pierwszej "aptece" sprzedawca nie miał pojęcia, o co prosimy i zaproponował nam diazepam czyli relanium. Bez recepty taki lek! Nie wzięliśmy. Poszliśmy do drugiej "apteki". Tam próbowano sprzedać nam ampicylinę. Aspiryna czy ampicylina, co za różnica! W kolejnej "aptece" zrezygnowaliśmy widząc minę sprzedawcy. Wydaje nam się, że tutaj aptekę może mieć każdy. Widać chociażby jak przechowują leki. Często na ostrym słońcu w temperaturze 40 stopni. Tabletki sprzedają na sztuki z dużych zbiorczych opakowań. Nabierają pastylki gołymi nieświeżymi rękoma. Można kupić też blistry, jak ma się szczęście. Wszystko bez jakichkolwiek recept. Tutaj ludzie nie mają kasy na lekarzy i jeżeli mają jakiekolwiek pieniądze, idą bezpośrednio do "apteki". Nasz laotański znajomy, który nas podwoził stopem do Pakse, opowiadał, że nie ma tu systemu powszechnych ubezpieczeń zdrowotnych. Tylko mundurowi czy pracujący dla rządu mają pokrywane przez państwo 20% kosztów leczenia. Reszta musi sobie radzić inaczej. "Aptek" w Laosie jest mnóstwo. Widać są potrzebne.
Aspiryny nie udało nam się kupić. Teraz musieliśmy jeszcze znaleźć port, żeby dotrzeć na wyspę Don Det.
Łajba była oczywiście w stanie budzącym moją trwogę, ale innej nie było, więc wsiadłam.







Gdy przybiła do brzegu, nikt jej nie cumował. Po prostu wjechała kawałkiem dziobu na plaże i wyskakujecie ludziska. Musieliśmy wyrzucić plecaki na brzeg, inaczej nie wysiedlibyśmy. Ady plecak wylądował prawie w wodzie, ale zdążyła wyskoczyć z łódki i w ostatniej chwili uratowała go przed kąpielą.



Wyspa od pierwszego wejrzenia skradła nasze serca. Po prostu raj! Niesamowita energia. Maksymalnie wyluzowana atmosfera. Papas już kombinuje, żeby otworzyć tu hostel i przenieść się na wyspę na stałe. Niegłupi pomysł!
Udało nam się znaleźć CZYSTY hotel. Bardzo dobre warunki, a cena do zaakceptowania. Nawet niezbyt długo szukaliśmy. To będzie fajny pobyt :)

Nasze gospodynie :)


Mieszkamy w tym samym hotelu :)













Papas z łódeczką w tle.



1 komentarz:

  1. ...my advice: that the puppy from that clip with you back to Poland.
    Chinese hostel dog - very special attraction, also good company for "Kitsjoesh"...:-)...

    OdpowiedzUsuń