poniedziałek, 13 stycznia 2020

Droga do Dalat (wpis 9.)


Wyruszamy z My Tho do Sajgonu. Wstaliśmy wcześniej, żeby dać sobie szansę dojechania jak najdalej w kierunku Dalat.
Na dole spotkaliśmy Pana, który poprzedniego dnia woził Betaszę i Witka po Mekongu. Ja z Betaszą załatwiałyśmy formalności związane z wymeldowaniem i zamawianiem taksówki. Nasi mężczyźni ucięli pogawędkę z Panem. Pan pamięta czasy wojny wietnamskiej. Z tamtych czasów zna angielski. Nie uczył się nigdy tego języka  w szkole czy na kursach. Ogarnął to w najlepszy sposób - jako dzieciak. Żalił się na rosnącą konkurencję i na Kanadyjczyków odmawiających mu wciąż wizy do Kanady (ma tam córkę i wnuki). Ale generalnie jest to człowiek bardzo miły i pogodny. W pewnym momencie zdjął z ręki swój zegarek i założył go Witkowi. Ten się wzbraniał, ale ogólnie wszyscy byliśmy zaskoczeni i zażenowani, że nie jesteśmy przygotowani, żeby się zrewanżować. Betasza została obdarowana wcześniej bransoletką. Tacy ludzie. Sami niewiele mają, ale chętnie się obdarowują i dzielą. 



Kiedy przyjechała nasza taksówka, nasz nowy przyjaciel powiedział coś do taksówkarza. Chociaż nie rozumiemy wietnamskiego, wszyscy odnieśliśmy wrażenie, że kierowca został poinformowany w żołnierskich słowach, żeby nie ważył się nas skroić :)
I nie skroił. Zawiózł nas na dworzec autobusowy. Tam stał już autobus do Sajgonu. Nawet niedługo musieliśmy czekać na odjazd. Betasza i Witek siedzieli tuż za kierowcą i szybko się zaprzyjaźnili. Częstowali się ciasteczkami, cukiereczkami. Ech, tacy to mają dobrze :)









W dobrych nastrojach i niezłym czasie dojechaliśmy do Sajgonu. Tu miało się rozstrzygnąć, co dalej? Czy wylądujemy na odpowiednim dworcu, czy trzeba będzie się przemieszczać? Czy złapiemy jakiś autobus dokądś czy wbijać na pociąg? Raczej nie zanosiło się na perspektywę nocowania w tym molochu. Wyjechaliśmy odpowiednio wcześnie.
Wszystkie znaki zapytania błyskawicznie się rozmyły. Byliśmy na właściwym dworcu i zaraz miał być bezpośredni autobus do Dalat. Fortuna nam sprzyjała. Nawet zdążyliśmy pójść na śniadanie. Nic nadzwyczajnego, ale wiadomo, jak karmią na dworcach.
Zakupiliśmy bilety w wersji "limousine". Tylko takie sprzedawali.
Limuzyna okazała się być autobusem sypialnym. Niby środek dnia, a nas do łóżeczek położyli. Nie mieliśmy nic naprzeciw. Tak, jak jest tam w zwyczaju, przed wejściem do autobusu trzeba zdjąć buty. Na postojach podstawiają kosze z klapkami, żeby można było szybko wyskoczyć do toalety czy miski.






Tak więc, nieoczekiwanie, nasz plan wypełnił się w 100% i to bez żadnego ganiania i stresu. Po sześciu i pół godzinach dojechaliśmy wygodnie z Sajgonu do Dalat.















Mi się za bardzo nie dłużyło, bo prawie całą drogę przespałam. Witek strzelał fotki   przez okno (głównie tematy z uprawą kawy).













Dalat przywitało nas niską temperaturą. Błyskawiczne wyciąganie zapomnianych już ciepłych ciuchów, szybkie rezerwowanie jakiegoś hostelu i wyruszyliśmy do miasta.
Hostel trafił nam się bardzo fajny z szalonym młodym właścicielem. Będzie dobrze :)











A teraz obiecana relacja Betaszy z wczorajszego zdobywania Mekongu.

"A to było tak...
Obudziliśmy się w środku nocy (6.30 śmiało można za taką uznać), żeby o 7.00 spotkać się z naszym przewodnikiem po Mekongu. Pan Czerwony Kapelusz już na nas czekał na przystani, czego dowodem było głośne: helloł!!! i energiczne machanie ręką, kiedy tylko pojawiliśmy się na galerii piątego piętra naszego hotelu. 
Zapakował nas na małą niebieską łódkę, odpalił silnik hońdy i ruszyliśmy na podbój rzeki. Pogoda była idealna. Wstające słońce i delikatna bryza w niczym nie przypominała codziennej spiekoty. Na rzece nie było jeszcze turystów. Tubylcy załatwiali swoje sprawy, szykowali sieci, przewozili towary, krzątali się na wielkich kutrach rybackich na których ruszali w roczną podróż do Hanoi. Przewodnik z niesmakiem pokazał nam również zardzewiałe, wyglądające jak kupa złomu łodzie gangsterów wodnych, którzy nielegalnie wydobywają piach z dna Mekongu. 
Celem naszej czterogodzinnej eskapady były wyspy w pobliżu portu i małe kanały-odnogi głównego nurtu. Na wyspach mieściły się sady pomelo, manufaktury cukierków kokosowych i pasieki. Dopłynęliśmy w każde z tych miejsc, poza pasiekami, które już na starcie zamieniłam na jeszcze jeden boczny kanał. Przewodnik wspominał, że w czasie wojny wietnamskiej w tych kanałach toczyły się zacięte walki.
Na wyspie "sadowniczej" Czerwony Kapelusz pokazał nam wiele innych roślin. Próbowaliśmy dzikie owoce karamboli, małe kuleczki przypominające w smaku agrest, coś na kształt zielonego jabłkopomarańczy :) Nie sposób spamiętać nazw. Pomelo nie próbowaliśmy, bo sadownicy pomimo, że owoce są już dojrzałe, nie zrywają ich z drzew. Zerwą je za tydzień, chwilę przed Nowym Rokiem  i sprzedadzą za podwójną cenę.
Wielką ciekawostką był kolczasty krzak z którego przewodnik bardzo ostrożnie zerwał małą kuleczkę owocu. Nadział ją na kolec, żeby zrobić dziurkę. Wycisnął trochę soku i pomalował mi tym paznokcie! Musiałam chwilę poczekać, aż kleista warstwa wyschnie, ale potem przez dłuższy czas rzeczywiście miałam gładki i błyszczący manicure.
Manufaktura cukierków bardzo nam się podobała. Obejrzeliśmy cały proces powstawania ichniejszych "krówek" i popróbowaliśmy różnych smaków. Obawialiśmy się trochę, że w nachalny sposób będziemy zachęcani do zakupów, ale nic takiego się nie stało. Za to dostaliśmy do degustacji miejscowe trunki wysokoprocentowe. Jeden zaczerpnięty ze słoja w którym jak w formalinie pływała koBRRRa.
Wycieczkę zakończyliśmy na ostatniej z wysp degustacją owoców i pysznej herbaty. O ile to był najsmaczniejszy przystanek, o tyle był najbardziej komercyjny. Do stolika podeszły śpiewające kelnerki z koszyczkiem w kwiatki i nie odeszły, póki w koszyczku nie pojawił się napiwek.
Dla mnie z całej porannej przygody najfajniejsze było pływanie bocznymi kanałami, gdzie można było poobcować z ciszą, przyrodą i podejrzeć ptaki, oraz poznanie Czerwonego Kapelusza, który okazał się przesympatycznym, wesołym i serdecznym człowiekiem o imieniu Truc."



























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz