piątek, 24 stycznia 2020

Dotarliśmy do Hue (wpis 16.)



Ostatnie chwile w Hoi An poświęciliśmy, a jakże by inaczej, na intensywne bieganie w poszukiwaniu miski. Z powodu tak licznego najazdu turystów ceny poszybowały do absurdalnych poziomów. Staramy się nie dawać się strzyc i na ogół musimy dużo się nachodzić, zanim znajdziemy miejsce odpowiednie dla nas.
Nie inaczej było tym razem, ale udało się! Tyle, że później musieliśmy się spieszyć, bo mieliśmy kupiony już bilet na autobus z podwózką na przystanek.
Wszystko odbyło się jak trzeba, tzn. odjazd się opóźnił, a my jak barany sterczeliśmy w upale. Nie marudzimy, bo tutaj to normalne. Betasza się nie nudziła. Dorwała psiaka słodziaka i jemu poświęciła całą uwagę.
Wreszcie wpakowali nas do mega zdezelowanego pojazdu i wyruszyliśmy do Hue.



















Wywalili nas z autobusu w jakiejś betonowej okolicy. Ściemniało się. Wyruszyliśmy dziarskim krokiem na poszukiwanie miski. Długo szliśmy, aż wreszcie naszym oczom ukazały się przepiękne seledynowe krzesełka. Niezwłocznie zasiedliśmy. Menu było tylko po wietnamsku. No, cóż! Nie pierwszy raz. Było tez parę niewyraźnych obrazków. Papas zdecydował się na potrawę z jednego z nich. Betasza wzięła jakąś potrawę z mango. Jest znaną w świecie pożeraczką mango w każdych  ilościach i w każdym miejscu.  Ja z Witkiem postanowiliśmy zdać się na nosa Papasa.
Przynieśli szczątki mango obficie doprawione chili i trzy miski kurzych kości pokrytych skórą, bardzo pikantnych. Byliśmy bardzo głodni. Betasza mango nigdy nie porzuca, więc w cierpieniu wciągała dzieło wietnamskiej sztuki kulinarnej. Witek stanowczo odmówił konsumpcji. Papas spróbował i też odmówił. Ja byłam najbardziej głodna, ale po jakimś czasie też zrezygnowałam. Miła dziewczyna z obsługi nie mogła zrozumieć, dlaczego nie pochłaniamy tych pyszności. Widać było, że bardzo się martwi. Tłumaczyła, że zrobiła bardzo słabo pikantne. Na koniec spakowała kości do worka i powiedziała, żeby oddać komuś, jak będziemy szli dalej. Jesteśmy dobrze wychowani, więc zabraliśmy worek, obiecując obdarować kogoś. I... obdarowaliśmy! Betasza wypatrzyła jakichś ludków i podała im dary. Ucieszyli się! Nie spodziewałam się takiego finału dla tych "pyszności".




Wyruszyliśmy dalej. Po drodze próbowaliśmy ogarnąć jakiś nocleg. Coś tam wybraliśmy i z buta doczłapaliśmy się. Trafiliśmy super!!! Pokój dwuosobowy za niecałe 30 zł za noc (z klimą i łazienką i jeszcze ze śniadaniem w cenie). Położony przy czarującej i spokojnej uliczce. To było dla nas ważne. Spokój! Wietnam jest strasznie głośny. Tutaj ludzie w ogóle nie chodzą. Wszędzie jeżdżą na motorach i skuterach. Wszędzie jeżdżą i namiętnie używają klaksonów. Nocleg przy spokojnej ulicy jest bardzo pożądany.
Nocleg ważna sprawa, ale najpierw miska! Udało się! Potem mała przebieżka po okolicy. Podobało nam się. Długo tu nie zabawimy, ale będzie fajnie.

























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz