piątek, 10 stycznia 2020

Sa Dec (wpis 6.)




Opuszczamy Can Tho. Dowiedzieliśmy się wczoraj, po długich poszukiwaniach informacji, że musimy udać się na dworzec autobusowy i stamtąd raz na godzinę jeżdżą autobusy do Sa Dec.
Oczywiście, kolejny raz rzeczywistość okazał się inna niż zdobyte informacje.
Najpierw zgarnęli nas przedsiębiorczy panowie i zaproponowali podwózkę do Sa Dec za 120 000 dongów od głowy. Jakoś udało nam się zwiać i weszliśmy do budynku dworca. Tam się dowiedzieliśmy, że najbliższy autobus bezpośrednio do Sa Dec jest o godzinie 14 czyli za około 4 i pół godziny. A miało być maksymalnie co godzinę! Panowie ewidentnie ściemniali z tą podwózką bezpośrednio do naszego celu. Jedyne co, co nam pozostało to jechać za 70 000 od głowy do jakiejś miejscowości po drodze, a potem szukać czegoś na przesiadkę.
Pojechaliśmy. W jakimś momencie wywalili nas na skraju jezdni przy sklepiku z m.in. rękawiczkami i wraz z jeszcze jedną panią próbowaliśmy złapać jeden z wielu przejeżdżających autobusów. Długo nie staliśmy i wreszcie zatrzymał się taki jeden pojazd, co wyglądał na starszego od nas. Bilet kosztował 20 000 od osoby. W sumie zapłaciliśmy po 90 000 dongów, a więc zaoszczędziliśmy po 30 000 na głowę w stosunku do ceny, którą oferowali zaradni panowie na dworcu w Can Tho. Mały sukcesik :)










W Sa Dec przede wszystkim próbowaliśmy zjeść śniadanie. Niedaleko były miski. Zapytaliśmy o  noodle soup. Miła pani powiedział, że jest. Zamówiliśmy i dostaliśmy soup, ale bez noodle :) Nawet nie bardzo się zdziwiliśmy. Zjedliśmy, co podali.









Tera przed nami była droga do hotelu. Około 2 km. To nie jest wiele i zdecydowaliśmy się iść "z buta". Staramy się zawsze jak najwięcej ruszać, poszliśmy więc, nie patrząc na południowy gorąc - grubo powyżej 30 stopni. Prowadził nas, jak zawsze, maps.me. Gdy dotarliśmy zdrożeni do celu - celu nie było! Zapytaliśmy lokalnego chłopaka o nasz hotel. Powiedział, że jest kilometr drogi w kierunku, skąd przyszliśmy. Podziękowaliśmy, ale nie skorzystaliśmy z tej porady. Ja z chłopakami zaczęliśmy się naradzać, a Betasza pobiegła w tym czasie zapytać o drogę innego lokalsa. Ze zdobytych przez nią informacji wynikało, że stoimy w odległości 40 metrów od hotelu. Rozejrzeliśmy się uważnie, ale obiektu nie znaleźliśmy. W międzyczasie podjechał chłopak, który kierował nas kilometr z powrotem. Pofatygował się i podjechał do przodu poszukać naszego celu. Znalazł, zrobił fotkę i wrócił, żeby nas poinformować, że mamy jeszcze kilometr, ale nie tam, gdzie mówił wcześniej, ale do przodu. Również drugi pytany przez nas tubylec wrócił do nas z nowymi informacjami. Niesamowite, jak tutejsi ludzie starają się być pomocni!!! Dzięki ich zaangażowaniu, dotarliśmy do celu już bez błądzenia.


Później wybraliśmy się do bankomatu i na kolację. Znowu zrobiliśmy kilka kilometrów. Długo zastanawialiśmy się, co robić nazajutrz. Sa Dec nie urzekł nas. Postanowiliśmy wyjechać po jednej nocy. Nic nas tu nie trzymało. Betasza chciała popłynąć łódką Mekongiem, ale nie udało się z nikim dogadać w tej kwestii. Postanowiliśmy jechać do My Tho.


















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz