środa, 23 marca 2022

Uchodźcy




Dwa lata nie pisałam nic na blogu. Nie był to najlepszy czas. Pandemia, lockdown, osobiste tragedie. Nie było weny do pisania.

Dzisiaj opowiem Wam parę historii o uchodźcach.

Pierwsze ofiary wojny zjawiły się niedługo po wybuchu wojny w Ukrainie. Było to małżeństwo, których wojna zastała w czasie urlopu w Polsce. Ich miasto było bombardowane i bali się wracać. Byli to zamożni ludzie, więc opłacili pobyt.

Potem przybyli przyjaciele Diany. Ukrainka i dwóch Białorusinów. Wyjechali na wakacje w góry i tam zastał ich wybuch wojny. Mieszkali na stałe w Odessie, która była już bombardowana. Zdecydowali, że jadą do Polski. Białorusini znaleźli się w Ukrainie, bo byli represjonowani przez reżim Łukaszenki. Teraz ponownie są uchodźcami, a na Białoruś wrócić nie mogą, bo trafią do więzienia. Przyjechali do Gdańska z deską snowbordową i ciuchami do uprawiania sportu. Smutne, bo takich ludzi nie ujęto w programie pomocy. A to są tacy sami uchodźcy, jak rodowici Ukraińcy. Nawet bardziej są uchodźcami, bo uciekają po raz drugi. Zaproponowaliśmy im bezpłatny pobyt i pomoc finansową. Nie maja prawa do pracy.

Przyjechało też małżeństwo ukraińsko-gruzińskie. Na co dzień mieszkali na przedmieściach Kijowa. Po wybuchu wojny zamarła tam cała infrastruktura. Zamknięte wszystko. Zdecydowali się przenieść do Kijowa, bo tam coś działało i docierała pomoc humanitarna. Przede wszystkim wywieźli dziecko do babci w Gruzji. Wrócili do Kijowa, żeby zorganizować życie drugiej babci i prababci. Najstarsza członkini rodu jest osobą niechodzącą i nie ma szans na ewakuację. Musiała zostać, a z nią mama naszej gościni. I pies. Pies jada tylko kaszę z mięsem i nie rozumie, że jest wojna i nie można grymasić. Wyjechali do Polski, aby złapać jakiś samolot do Gruzji i połączyć się z dzieckiem. Loty z Warszawy były tak koszmarnie drogie, że opłacało im się poczekać kilka dni w Gdańsku i stąd wylecieć. 

Kolejna historia dotyczy trzech pań z trójką dzieci. Uciekły z Charkowa. Wszyscy wiemy, co spotkało Charków. Chronili się w piwnicach podczas nalotów. Zdecydowali się uciekać. Granicę przeszli pieszo, ale było to jakieś malutkie przejście graniczne i nie czekali długo. Stamtąd przewieziono ich do Zamościa. Dalej do Lublina. Potem Warszawa i nocleg na kilkuset osobowej hali. Potem Poznań i stamtąd do Gniezna. To nie koniec. Znaleziono im nocleg w jakiejś wiosce oddalonej ponad 20 km od Gniezna. Dojechali 22:30, a miejsce do życia okazało się jakimś ponurym żartem. Nie było łóżek, za to był skład drewna i jakieś balie z brudną wodą. "Dom" był usytuowany pod lasem i w zasięgu wzroku żadnych domostw. Prowadziła do niego błotnista droga gruntowa. Brak transportu publicznego. Brak wszystkiego, w tym internetu. Nie zdecydowali się na te warunki i wolontariusze odwieźli je do Gniezna. Stamtąd bez snu udali się do Gdańska, bo ktoś znalazł nas. Odebrałam grupę z pociągu. Jedna z pań miała tak ciężką walizę, że w drodze z peronu na przystanek robiliśmy 4 przerwy. Mamy targały bagaże, a dwójką młodszych dzieci zajmowała się najstarsza 12-latka. Musiała szybko dorosnąć. Trzymała młodszych za ręce bardzo uważnie. Pewnie została wyuczona, że nie można na moment stracić kontroli, żeby się nie pogubić. Z autobusu zadzwoniłam do Papasa, żeby zorganizował targanie nieszczęsnej walizy od przystanku do hostelu. Nie wyobrażałam sobie Juli, żeby dalej będzie miała tę mordęgę. Przyszedł po nas pan z ukraińsko-gruzińskiego małżeństwa. Zrobił chyba ze cztery przystanki, a to był naprawdę duży pan. Jak ta Jula dała radę przez dwa dni tę mega ciężką walizkę targać? Walizka oczywiście dawno straciła po drodze kółka.....

Planowaliśmy w pokoju z sześcioma miejscami do spania przyjąć 3-4 osoby. Trafiło się sześć osób. Jak weszły do pokoju rozpłakały się, a ja z nimi. Przyszedł Papas, żeby przywitać Gości i dołączył do do tych emocji. Przez dwa dni bez przerwy przemieszczały się. Dzieci zasypiały na stojąco. Te ciasne warunki odebrały bardzo pozytywnie. Pod osobistą opiekę wzięła je Karolina, współlokatorka p.Czesi. Załatwiła pracę, przywozi dary, pomaga. P.Czesia gotuje (oczywiście). Brat Papasa, Piotr, wraz żoną Renatą i synem Dominikiem też bardzo aktywnie wspierają, pomagają.

Na dzisiaj kończę, ale historii jest więcej. Opowiem później. Zdjęć nie robimy, bo chyba nie wypada.

Pomagajcie, jak umiecie i możecie. Poniżej link do zrzutki. Poczytajcie.


https://zrzutka.pl/ekex2v





niedziela, 29 marca 2020

Ostatni (51.) wpis z podróży.



Niektórzy "czytacze" tego bloga zaczęli dopytywać o nas. Przede wszystkim, czy udało nam się wrócić. To miłe, że się troszczycie.
Jesteśmy w kraju od ponad trzech tygodni. Dobrowolna kwarantanna trochę rozleniwiła. Gdy byliśmy w Azji w czasie epidemii, czuliśmy się bardziej komfortowo niż tutaj. W zasadzie fakt istnienia zarazy był widoczny tylko poprzez puste hotele. I jeden raz wówczas, kiedy podwożący nas  samochodem ludzie poprosili nas o założenie maseczek.
Udało nam się wrócić w ostatnim momencie. Podróż była normalna. Samoloty latały. Na lotniskach trochę może puściej, ale wszystko ok.
Wylot był wieczorem, więc mieliśmy darowane jeszcze kilka godzin w Patan. Smutne godziny, bo ostatnie.
Z samego rana mieliśmy okazję obserwować proces budowy po nepalsku. Metody bardzo proste. Zero zabezpieczeń dla pracujących. Z wiadrami biegała po drabinie również kobieta w widocznej ciąży. Nie mają tam lekkiego życia.













Lecieliśmy z Kathmandu. Wyjechaliśmy z Patan z zapasem czasu. Oczywiście dojechaliśmy na lotnisko błyskawicznie i mieliśmy trzy godziny do przeczekania. Postanowiliśmy poszukać miski gdzieś obok lotniska. Martyna i Jędrzej, z którymi spędziliśmy chwilę w Nepalu, wylatywali wcześniej niż my i uprzedzili nas, że na międzynarodowym lotnisku w Kathmandu nie ma miejsc, gdzie można coś zjeść. Potwierdzamy! Niczego podobnego do restauracji czy baru nie widzieliśmy.
Jeżeli ktoś z Was będzie chciał zjeść coś przed wylotem z Kathmandu, za parkingiem przy lotnisku są restauracje. Tam, gdzie my usiedliśmy można było nawet zapłacić kartą.







Z Kathmandu do Doha. Stamtąd do Frankfurtu. We Frankfurcie siedzieliśmy pięć i pół godziny. Lecąc przez Warszawę skrócilibyśmy podróż o dwie godziny, ale zapłacilibyśmy 1200 złotych więcej.





W czasie całej podróży nikt nas nie niepokoił w związku z epidemią. Żadnych pomiarów temperatury. Nigdzie personel nie używał maseczek. Jedynie w samolocie z Frankfurtu do Gdańska musieliśmy wypełnić formularze lokalizacyjne.
Dosłownie w ostatnim momencie naszej podróży przytrafiła się nam  bardzo miła sytuacja. W czasie ostatnich naszych wypraw co roku spotykaliśmy w różnych miejscach naszych hostelowych Gości. W tym roku na lotnisku w Kathmandu z żalem stwierdziłam, że nie dane nam było tym razem takie spotkanie. A potem niespodzianka! W  samolocie do Gdańska siedział w rzędzie obok Hayden, który był naszym Gościem parę lat temu! Kiedy nas zaczepił, przypomniałam sobie jego twarz! Teraz mieszka w Gdańsku i też leciał do domu.


Po krótkim locie ujrzeliśmy z góry Gdańsk, na samym lotnisku piękny komitet powitalny z p.Czesią, Żenią i Sergiuszem.
Wróciliśmy do domu.



wtorek, 3 marca 2020

Wyskoczyliśmy na chwilę do Kirtipur (wpis 50.)



Ostanie dni w Nepalu spędzamy w Patan. Postanowiliśmy wyskoczyć na chwilę do innej miejscowości. Do Kirtipur.

Najpierw, oczywiście, trzeba znaleźć autobus. Trafił nam się najstarszy model. Na dodatek nie kompatybilny ze wzrostem Papas, a nawet moim. Nie było miejsc siedzących, więc dzielnie się pochylaliśmy na stojaka. Na szczęście podróż nie była bardzo długa i mimo tłoku daliśmy radę 😁



































































Miasteczko, do którego nie przyjeżdżają turyści, musi być zapuszczone i bez zaplecza hotelowo-gastronomicznego. Już do tego przywykliśmy, ale za to mieliśmy przepiękne widoki na góry.
Spędziliśmy w Kirtipur chwilę i trzeba było ogarnąć powrót. Wsiedliśmy do autobusu, który miał nas zawieźć do Patan. Zapytaliśmy, powiedzieli, że to ten. Zawiózł nas prawie do Kathmandu. Próbowaliśmy znaleźć coś do Patan, ale bez sukcesu. Jakiś chłopak pokazał nam kierunek, skąd jadą interesujące nas autobusy. Nie mogliśmy znaleźć tego miejsca i zaczęliśmy zaczepiać przechodniów. Jeden miły człowiek odprowadziła nas na właściwe miejsce. Niestety, były to godziny szczytu i trzeba było walczyć o wejście do vana. Udało się 😊, ale ciasno było niemiłosiernie. Zobaczcie, jak ładnie mamy upakowane nóżki 🤣 Najważniejsze, że trafiliśmy z powrotem do Patan.





Ostatni dzień w Nepalu nadszedł tak szybko. Nie eksperymentowaliśmy, chociaż była pokusa wyskoczyć do innego miasteczka. Zaczął padać deszcz, więc szybko zweryfikowaliśmy plany.


















 







Na koniec trochę nepalskiego rocka 😁