Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Hmong. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Hmong. Pokaż wszystkie posty

środa, 6 lutego 2013

Mamas$Papas wracają do Hanoi

Sapa jest małym miastem i dzięki temu jest znacznie spokojniejszym miejscem niż inne odwiedzane przez nas w Wietnamie. Spędziliśmy tam tylko dwa dni, ale miło je wspominamy. Ostatni wieczór spędziliśmy w lokalnej knajpce, ale oprócz lokalsów było tam paru Norwegów. Jeden z nich mówił coś nawet po wietnamsku, więc może tam mieszkają. Papas oczywiście zapoznał się z wikingami. Został zaproszony na wódeczkę. I tak okazuje się, że lokalsi to mogą być również białasy. Pan pucybut dorwał buty Papasa, po przygodzie na polu ryżowym rzeczywiście wołały o pomoc. Tylko, dlaczego pan pucybut uparł się czyścić również moje? Świeciły się potem  jak lakierki. Od nowości tak cudnie nie wyglądały!!!
Wieczorem zaczęło lać i spędziliśmy ten czas w hotelu. Włączyliśmy tv i  doznaliśmy lekkiego szoku . Tam prawdopodobnie było jakieś święto. Nie zrozumieliśmy, jakie, ale rozmach z jakim to coś świętowano zwalił nas z nóg. Widowisko w tv było jakby żywcem wyjęte ze Związku Radzieckiego z czasów Breżniewa. Ciekawie było poobserwować.
Następnego dnia Papas zdecydował się jechać na słynny targ w Bac Ha. Ja miałam tak potworne zakwasy po wędrówce w górach, że odpuściłam sobie.
Umówiliśmy się, że spotkamy się w Lao Cai, stamtąd mieliśmy nocny pociąg do Hanoi.


Relacja Papasa z Bac Ha.
"Pobudka 6.40. W głowie lekko szumi po wczorajszym.....  Szybkie śniadanko i w autobus. Niby 100km, ale jedziemy 3 godziny (czyli normalnie jak na Wietnam). Lądujemy przed samym targiem i widzę tysiące Hmong. Część z nich, tak jak w Sapa, jest zorientowanych na turystów. Zdecydowana większość z nich jest tam, bo była zawsze, bez względu na turystów. Sprzedają, kupują, jedzą, piją. Jestem oszołomiony. Handlują wszystkim: od misek, noży, głów świń po konie itd. Barwy ludzi Hmong z Bac Ha były znacznie bardziej żywe niż "naszych" Hmong z Sapa. W ogóle ludzie nie byli nachalni, wystarczyło raz odmówić i był spokój. Nikt tam nie mówi po angielsku i kupowanie opierało się na języku migowym. Udało mi się wytargować niezłą cenę za 2 koszule i butelkę bimbru. Bimber przed zakupem mogłem degustować.
W drodze powrotnej kierowca zatrzymał się na dwie minuty w jakiejś wiosce, po czym wrócił biegiem do autobusu z dwiema żywymi kurami w garści. Otworzył bagażnik i ulokował je tam niczym w kurniku. Siedziałem na tylnym siedzeniu i słyszałem, jak się przewracają i gdaczą w tym bagażniku na krętych górskich drogach. Po trzech godzinach oczekiwania w Lao Cai doczekałem się na Mamasa :) "











babcia spod chmur kapelusza nalewa mi bimbru




kury z bagażnika


Kupiliśmy na pociąg bilet turystyczny. Zapłaciliśmy 3$ więcej, a warunki miały być o niebo lepsze. Pociąg okazał się stareńki. Dla wymagających podróżnych na pewno nie był odpowiedni. Nam wystarczył.  Łózka były bardzo wygodne, a to w sypialnym jest najważniejsze. I nawet dosyć czysto wyglądało na początku.
Spotkaliśmy w pociągu Polaków z Gdańska, których poznaliśmy na rynku w Sapa. Najpierw poprosiliśmy Tajlandczyków z Polaków przedziału, żeby się z nami zamienili. Zgodzili się, ale po jakimś czasie wrócili. Rozmyślili się. Myślę, że dlatego, że nasz wagon był bardziej zdezelowany :)

ostatni posiłek przed podróżą
 Papas zawsze uwiecznia kible w pociągach, ten był jeszcze suchy

barek, w butelce to nie jest woda
 Papas nalewa bez drgnięcia w czasie jazdy



Papas z Michałem rozpoczęli imprezę integracyjną przy pomocy alkoholu z lokalnej produkcji ludzi Hmong. Ponieważ nie chcieliśmy przeszkadzać współspaczom znaleźliśmy kąt na końcu wagonu i miło spędziliśmy czas. Ja i Kasia nie odważyłyśmy spróbować tego szlachetnego trunku, zwłaszcza słysząc, jak Michał zarzekał się, że więcej już nie chce, bo to "ryżem wali". A czym ma walić w Azji??!!! Panowie jednak dali radę, wypili do końca  i wszyscy poszli spać. Ja jeszcze poobserwowałam otoczenia, bo była stacja i coś się zaczęło dziać.
Wsiadła 4-osobowa wietnamska rodzina. Ich miejsca były zajęte przez śpiących ludzi. Obsługa ulokowała rodzinkę w przedziale obok na miejscach po innej rodzince, która właśnie wysiadła. Nie zmienili pościeli, nie posprzątali przedziału. A tamci bez protestu załadowali się do rozgrzebanych łóżek i po 5 minutach spali.. Naprawdę nieproblematyczni ludzie!!!
Po korytarzu zaczęli ganiać jacyś mundurowi, coś oglądali, liczyli. Nie wiem, czy to wojsko było, czy policja czy bezpieka. Wyglądali bardzo surowo. Pan z obsługi kazał mi iść spać, poszłam, ale nie od razu. Myślał, że Polak tak po prostu posłucha polecenia? Nic z tego :)
Do Hanoi dojechaliśmy przed 5 rano. Nasi znajomi jechali od razu na lotnisko. Taksiarze zawołali 600 tys, dongów, a powinno kosztować nie więcej niż 250 tys. My na szczęście nie jechaliśmy tak daleko, ale nas na pewno też orżnął.
W hotelu byliśmy za wcześnie i niestety nasz pokój nie był jeszcze wolny. Zostawiliśmy plecaki i poszliśmy na miasto. Okazało się, że miasto jeszcze śpi. Nie mieliśmy, co robić, to łaziliśmy i obserwowaliśmy, jak Hanoi budzi się do życia.
Po 5-tej w garkuchniach ludzie byli już zaawansowani w pracach. Kroili, składali, układali. Z każdą minutą przybywało życia na ulicach. Jakaś pani myła zęby na chodniku, jakiś pan uprawiał gimnastykę poranną, ludzie przemieszczali się z towarami. Jednej pani urwało się nosidło. Towar się posypał. Papas podbiegł pomóc jej, a ona nie zrozumiała chyba intencji Papasa i próbowała sprzedać mu worek zieleniny :)
Nagle lunął potężny deszcz. Lało i lało, a Papas mówił, że jedziemy w suchej porze :) Staliśmy pod głębokim dachem, a ja miałam spodnie do kolan mokre. I staliśmy tak,  jak kołki w płocie. Hotel w zasięgu wzroku, ale ulewa prawdziwie tropikalna. Zero szans na dobiegnięcie w jako takim stanie.
śniadanko po deszczu

wtorek, 5 lutego 2013

Mamas&Papas w Sapa

Lotnisko w Hue jest urocze. Maleńkie i spokojne. Fajnie jest odprawić się w 2 minuty :)
Lot był spokojny, a lądowanie takie mięciutkie......
W Hanoi mieliśmy stres związany z dojazdem do miasta. Wiadomo taxi-mafia. Postanowiliśmy być sprytni i poszliśmy do informacji turystycznej, żeby dowiedzieć się, jak dojechać do miasta i za ile. Pani uprzejmie poinformowała, że 25$ i że to dobra cena i może nam zarezerwować auto. Podziękowaliśmy. I słusznie. Okazało się, że na postoju każda korporacja ma wystawiony cennik, bardzo konkretny i... tańszy niż 25$ do centrum. Dojechaliśmy za 17$ na taksometrze, bez problemów. Pierwszy raz mieliśmy nieprzyjemność zostać oszukani przez informację turystyczną. Do tej pory instytucja ta była dla nas instytucją zaufania publicznego :( Do tej pory oszukiwali nas taksiarze, a tam było ok
W Hanoi spędziliśmy kilka godzin w oczekiwaniu na nocny autobus. Uznaliśmy, że Hanoi to dopiero "sajgon"! Ile ludzi, ile pojazdów. Hałas i totalny chaos. Na dodatek  przez megafony ryczała jakaś propagandowa pieśń, jakiś pan ryczał przemówienie. Taką megafonową propagandę kojarzę z filmów o Polsce lat pięćdziesiątych. No, ale Wietnam to przecież kraj socjalistyczny.
Strasznie nas zmęczył ten zgiełk i wróciliśmy do hotelu, w którym zostawiliśmy bagaże, żeby doczekać na 19.30 na transport do dworca. Dalej było po wietnamsku :) Weszliśmy przed 18-stą i pan poinformował nas, że za 10 minut będzie samochód po nas. Całe szczęście, że się zmęczyliśmy i przyszliśmy wcześniej. Zamiast za 10 minut, przyjechał za 40 minut. Wcale nas to nie zdziwiło. Pojeździł oczywiście jeszcze po innych hotelach. O 19-tej weszliśmy do autobusu przekonani, że mamy jeszcze godzinę do odjazdu. Jest czas na toaletę, drobne zakupy, papieroska, przepakować coś itd. A tu szok! Autobus ruszył godzinę za wcześnie. Potem okazało się, że wsadzili nas nie w ten, co trzeba, ale szczęśliwie dotarliśmy tam, gdzie chcieliśmy.



W autobusie nie było toalety, a podróż miała trwać całą noc (12 godzin). Panowie radzili sobie na licznych przystankach, a panie.... Po prostu tragedia!. Jedyna toaleta, z której skorzystałam, bo już się nie dało inaczej, najgorszy przybytek tego typu na świecie! To zdecydowanie negatywne doświadczenie z Azji - stan toalet. Nie da się opisać. Najczęściej dziura w ziemi w syfiastych okolicznościach higieny. Parę lat już żyję, w paru miejscach byłam, ale to doświadczenie powaliło mnie.
Przystanki były często, ale pakowano towar, a nie pasażerów. Jakieś worki, skrzynki, owoce. Nie wiem, jak oni to zmieścili.
Sam autobus w ciut lepszym stanie niż poprzedni, ale łóżeczka skrojone na wietnamski rozmiar i biedny Papas nie mógł się ułożyć. Wzbudzał nawet współczucie współpasażerów.  Próbował nawet jakieś procenty spożyć na sen, ale niewiele to dało. Generalnie podróż z tych męczących.
W Sapa byliśmy wcześnie rano, ale nie przeszkodziło to hordom tubylców dopaść nas i zaproponować wiele rzeczy. Nie mieliśmy rezerwacji hotelu i daliśmy się poprowadzić takiemu jednemu kolesiowi. Nie za bardzo nam się podobało, ale było tanio i my tylko na 2 noce. Byliśmy zmęczeni po podróży, więc wzięliśmy ten pokój.
Co za błąd!!!!!
Najgorsze miejsce, w jakim kiedykolwiek spaliśmy. Naprawdę nie jesteśmy wymagający i potrafimy znieść wiele. Ale tym razem nie dało się. Pierwszy raz w życiu uciekliśmy z hotelu (po zapłaceniu) i na kolejną noc przenieśliśmy się gdzie indziej.
Sapa jest położona w górach. Takie nasze Zakopane. Bardzo turystyczne, ale fajne miasto. Słynie też z tego, że w okolicy żyją mniejszości etniczne, które nie poddają się cywilizacji. Nie chcą się integrować, nawet nie chcą się uczyć wietnamskiego.


 Panie Hmong

 Pani Hmong
 Wąż w wódeczce









 kościół katolicki w Sapa




Te ludy były magnesem, który nas przyciągnął do Sapa. Mieliśmy też w planie odwiedzić wielki lokalny targ, żeby przyjrzeć się z bliska tym ludziom.
Jak tylko zobaczyliśmy pierwszych ludzi Hmong pojechało mi taką cepelią, że straciłam serce. Pierwsza pani Hmong, którą zobaczyłam szła obok turystki i gaworzyła po angielsku. Hmong było w Sapa chyba miliony. Zajmowali się handlem, byli przy tam tak obrzydliwie namolni, że szkoda gadać. Oczywiście, pewnie gdzieś w górach żyją autentyczni przedstawiciele tej mniejszości. Autentyczni tzn. ci, którzy żyją po swojemu, nie poddając się cywilizacji i nie chcąc żyć naszym rytmem. To w sumie pewnie normalne, że gdzie pojawił się pieniądz, tam ludzie zaczynają myśleć inaczej.











 antena satelitarna jako element braku cywilizacji :)


 wioska Hmong

 wioska Hmong - tu kupisz kartę SIM

 kot na sznurku pilnujący skrzynki z piwem :)
Mimo wszystko wykupiliśmy wycieczkę w góry, której jednym z punktów było odwiedzenie prawdziwej wioski Hmongów.


Wyszliśmy rano w towarzystwie wielu kobiet Hmong. Nie bardzo wiedzieliśmy, po co z nami idą, ale nie przeszkadzały nam. Gadały po angielsku. Bardzo miłe panie. Chodziliśmy przez pola ryżowe. Było bardzo niekomfortowo. Papas wpadł do wody na polu. Nie on jedyny. Przejście po grobli było tak wąskie, że każdy spodziewał się kąpieli. Wtedy panie podawały nam ręce i pomagały przejść. Pomagały też na stromych zboczach. One chodziły po górach jak kozice, a my....no,  czasami jak słonie :) Przewodniczka stawiała nas przed wyborem, czy chcemy iść wygodną trasą czy krótszą. Krótsza miała najczęściej postać niemal pionowego zejścia. Raz odmówiłam krótszej trasy, bo był jeszcze jeden pan, który też nie chciał. Koledzy przekonali pana, to i ja się zdecydowałam. I przy pomocy pań zeszłam. Bywało trudno, ale bardzo  nam się podobało.
W wiosce szok mega. CEPELIA, CEPELIA, CEPELIA. Miłe panie natychmiast po wejściu do wioski zaczęły namolnie namawiać na zakupy. Najgorszym widokiem były wytresowane dzieci, takie same, jak w Siem Reap. Najmniejsze miały ze 3 lata. Przeważał wiek 6-10 lat. Były bardzo, bardzo, bardzo namolne i bezczelne. Byłam w szoku, mimo, że widziałam już takie dzieci w Kambodży. Wioska składała się głównie z barów i sklepów z pamiątkami. Były też normalne domostwa, ale ginęły w zalewie cepelii. Nabrali nas :) Ale nie żałowaliśmy, bo samo chodzenie po górach czy polach ryżowych było super (Papas też tak twierdzi, mimo przygody w ryżu).