Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Phonsavan. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Phonsavan. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 9 lutego 2015

Mamas&Papas jadą (wpis 17.)

Kolejny raz trafiliśmy na tył mini vana. Tym razem postanowiłam nie czepiać się laotańskich dróg w ogóle. Okazuje się za każdym razem, że może być gorzej. Tak było w drodze z Phonsavan do Pakxan. Momentami drogi poprostu nie było. Wyobrażam sobie, że na takich bezdrożach jadą uczestnicy Rajdu Paryż-Dakar. Dosłownie! Na niektórych odcinkach tak to wyglądało. Nie policzę, ile razy razy musiałam ratować moją biedną głowę przed uderzeniem w sufit, a ile razy nie udało się. Jazda była uciążliwa , ale obfitowała w wiele zabawnych dla nas sytuacji. Np. przyjrzyjcie się dokładnie, czego nie można robić w laotańskim busie.


Pod nogami muszą być pakunki. My chodzliśmy po wierzchu.

Jedziemy

Przede wszystkim bus zatrzymuje się wg nie bardzo nam zrozumiałego schematu. Jest postój, za pięć minut kolejny. Po kolejnych kilku minutach następny. Czasami jest ładowanie jakichś pakunków, a niekiedy nie wiemy, o co chodzi. Za każdym razem tubylcy błyskawicznie rozłażą się nie wiadomo dokąd. Nieważne, czy jest to postój po dłuższej jeździe, czy kilka minut po poprzednim. Oni wciąż mają coś do załatwienia. Szczytem naszego zdumienia był ostry krzyk jednej z pasażerek, po którym kierowca błyskawicznie zahamował. Okazało się, że Pani chciała kupić makaron na mijanym straganie. W Laosie sprzedają makaron ugotowany, który ludzie kupują na ogół w ilościach mierzonych w ...reklamówkach. Nasz Pani kupiła dwie reklamówki makaronu i zadowolona wróciła do busa. W międzyczasie ludzie oczywiście rozleźli się nie wiadomo dokąd i kolejny postój zaliczony. Nieważne, że ostatnim razem bus zatrzymywał się bardzo niedawno temu. Ogólnie atmosfera w busie bardzo swobodna. Ryczy lokalna miłosna muzyka puszczana przez kierowcę, drą się dzieciaki i lokalsi wydzierają się rozmawiając przez komórki. Na dodatek wszystkie komórki dzwonią jednym dzwonkiem "Nokia tune".
W każdym busie oprócz kierowcy jest oczywiście "kierownik". Nasz był bardzo wyluzowany. Podszedł do Pani z dzieckiem. Powiedział, żeby wzięła dziecko na kolana. Usiadł sobie obok i od razu rozłożył siedzenie do pozycji leżącej nokautując Hiszpana z tylnego siedzenia, który nie spodziewał się ataku z tej strony. Nota bene, po jego akcji z rozłożeniem siedzenia, inni tubylcy, jak na komendę, też zaczęli rozkładać siedzenia.
Kierownik to bardzo ważna postać w podróżnej stronie Laosu. Ale i on niewiele może, jak natknie się na białasów, a nie mówi po angielsku. W którymś momencie kierowca i kierownik zatrzymali się i coś zaczęli mówić do mnie i do Papasa. Nie zrozumieliśmy nic. Powtórzyli parę razy i zrezygnowali. Nie mamy pojęcia, czym zaskarbiliśmy ich uwagę. Grzecznie siedzieliśmy i obijaliśmy sobie głowy. Mamy nadzieję, że sprawialiśmy kłopotu tłuczeniem głowami o sufit.
Transport publiczny jest bardzo przyjazny ludziom. W zasadzie przystanki są tam, gdzie jest potrzeba. Widzieliśmy, jak jakaś Pani zgłosiła się do busa po odbiór świeżego mięsa. Inny Pan miał do przekazania przesyłkę do rąk własnych  w mijanej wiosce. Wszystko dla ludzi! 
Na jednym z przystanków wsiadł pijany milicjant (policjant?). Ależ od niego waliło ryżowym bimbrem! Usiadł obok Papasa. A to go za nogę złapał, a to trochę poopowiadał. Dobrze, że szybko wysiadł.
Dojeżdżając do Pakxan zobaczyliśmy, że miasto jakieś takie nie za ciekawe. Postanowiliśmy pojechać dalej na południe. Udało się nam zasięgnąć języka w autobusie stojącym w pobliżu. Trafiła nam się Pani mówiąca trochę po angielsku. Ów autobus właśnie ruszał, więc wsiedliśmy i ruszyliśmy dalej. W ciągu 5-10 minut znowu byliśmy w drodze, bo nie było czasu na głębsze zastanawianie się. Wzbudził troszkę nasze obawy fakt, że autobus ruszył dokładnie w kierunku, z którego przybyliśmy. Stwierdziliśmy, że najwyżej wysiądziemy zaraz jakby co. Papas, człowiek wielkiej wiedzy, stwierdził, że słońce mamy po prawej stronie, więc na pewno jedziemy na południe, czyli tam, gdzie zmierzamy. I wkrótce wstąpiliśmy do raju. Nie dość,że przesiedliśmy się z mini vana do autobusu, to na dodatek jechaliśmy normalną, piękną jezdnią, jakiej wcześniej nie doświadczyliśmy. Ja mogłabym jechać i jechać, mimo, że autobus był zdezelowany i ciasny. Moja głowa była tak daleko od sufitu, że prawie popadłam w euforię.





Pani angielskojęzyczna pogoniła Panią, obok której usiadłam, żeby Papas mógł usiąść obok mnie. Cóż za organizacja!

I tak dojechaliśmy do Thakhek.

Nie znaliśmy wcześniej tej nazwy i nie planowaliśmy pobytu, ale skoro los nas tam zawiózł.....
Nie jest to miejscowość bardzo turystyczna, chociaż trochę białasów tam było. Widoki mocno postkolonialne. Ciekawa architektura i fajny leniwy klimat. Doskonałe miejsce na posiedzenie i nicnierobienie. Wytchnienie i relaks.
Wzięliśmy pierwszy hotel, do którego weszliśmy. Szału nie było, ale lepszy na pewno niż ten w Phonsavan. Lepszy też mógłby być, ale nie mieliśmy siły łazić i szukać. Jechaliśmy w sumie chyba z 10 godzin i myśleliśmy tylko o prysznicu i kolacji.

Z zewnątrz hotel wygląda całkiem nieźle

Kolacyjka

Dla Papasa było ZA PIKANTNE! Trudno uwierzyć!




niedziela, 8 lutego 2015

Mamas&Papas w Phonsavan (wpis 16.)

 
 
Phonsavan to miasto nowe. Powstało na miejscu miasta zbombardowanego i całkowicie zniszczonego przez Amerykanów w czasie wojny wietnamskiej. Ja osobiście nie miałam pojęcia, w jak dużym stopniu Laos był uwikłany w tą wojnę. Dla mnie już sama nazwa wojny umiejscowiła mi ją w Wietnamie. Laos był w tym czasie krajem NEUTRALNYM, a Amerykanie zrzucili tam ponad pół tony bomb na mieszkańca. Naloty odbywały się w sekrecie (nie informowano opinii publicznej w USA i rzekomo nawet Kongresu) i kiedy w 1973 roku  Amerykanie ogłosili, że kończą naloty na Wietnam, faktycznie skończyli i wszystko przerzucili na Laos. Koncentrowali się na cywilach. Nie używali raczej bomb przeciwpancernych, ale często kasetowych. Szacuje się, że 1/3 bomb wtedy nie wybuchła. I te cały czas wybuchają. W 2008 roku było 600 ofiar niewybuchów. Wiele miejsc jest wciąż nieodminowanych, między innymi pola uprawne. Ludzie boją się uprawiać pola, bo wciąż spotykają się z wybuchami. Idą więc do dżungli, żeby coś znaleźć (tak jak ich odlegli przodkowie), albo próbują sprzedawać na złom resztki bomb znajdowanych w okolicy. Czasami akcje poszukiwawcza kończą się wybuchem.
 
Poniżej wystawki z bomb. Bardzo popularny widok.
 



 
Mimo, że minęło 40 lat od zakończenia nalotów Laos cały czas boryka się z ich skutkami. Wciąż wiele miejsc jest nieodminowanych. Poza miastami bieda jest straszliwa, ludzie nie mają gdzie uprawiać ryżu. Widzieliśmy tablice informujące o wsparciu z wielu krajów przy oczyszczaniu terenu z niewybuchów. O USA w tym kontekście nie słyszeliśmy.
 
Atrakcją turystyczną okolic Phonsavan jest Plain of Jars - Równina Dzbanów. Dla oglądających dostępne są jedynie stanowiska 1,2 i 3. Reszta jest wciąż zaminowana. Są specjalne oznaczenia, którędy można chodzić, żeby nie narażać się na niebezpieczeństwo wybuchu.
 
Idziemy po lewej stronie. Zawsze po białej stronie.
 
Dzbany są intrygujące. Jedni twierdzą, że to urny. Inni doszukują się praktycznego  wykorzystania np. do zbierania wody w suchej porze czy może jako naczynie do fermentacji wina czy magazynowania ryżu. Dzbany mają różną wielkość. Datuje się je na co najmniej 2000 lat i jest ich tysiące. Faktycznie intrygująca historia.
 


 
 


 





 
Obok jednego ze stanowisk z dzbanami odwiedziliśmy jaskinię, w której znaleźliśmy miejsce kultu religijnego. W czasie nalotów było to miejsce schronienia dla okolicznej ludności..
 


 
Ciekawy był ołtarzyk przy wejściu. Zobaczcie, czym obdarowali swoje Bóstwo :)
 


W drodze powrotnej mieliśmy jeszcze obejrzeć sowiecki czołg z czasów wojny wietnamskiej. To co zastaliśmy mogłoby być czymkolwiek. Wszystko na sprzedaż!


Wycieczkę odbyliśmy w bardzo ciekawym towarzystwie. Oprócz nas był Włoch, Amerykanie, Szwedka, Australijka, Kanadyjka, Niemki, Anglik i ktoś tam jeszcze. Rozmowy z tymi interesującymi ludźmi wcale nie były mniej zajmujące niż Plain of Jars.
 
 
 
Co nas mile zaskoczyło obcokrajowcy bardzo dużo wiedzieli o Polsce i historii ostatniego wieku. Chociaż czasami musieliśmy niektóre sprawy objaśniać dokładniej. Np. kto zamordował polskich oficerów w Katyniu.
 
Phonsavan nie jest dużym miastem i często na siebie wpadaliśmy po powrocie z wycieczki. Większość spędziła wieczór w bardzo fajnym lokalu prowadzonym przez ....Szkota. Niezłe żarcie, miła atmosfera.
 
 



 
Wyobraźcie sobie, że w Phonsavan marzliśmy! To taki biegun zimna Laosu. O ile w dzień było spoko, to nocą marzyliśmy o cieplejszej kołdrze lub leciutkim ogrzewanku. Inna sprawa, że hotel mieliśmy wyjątkowo podły. Był też wyjątkowo tani - 10$ za pokój 2-osobowy z łazienką i klimatyzacją. Tyle że klimatyzacja nie była potrzebna, a łazienka brudna :( Mieliśmy śpiwory, ale lenistwo było jednak większe niż zmarźlactwo.
 
W Phonsavan byliśmy krótko, ale i tak na koniec daliśmy się orżnąć :) Kupiliśmy bilety na autobus do Pakxan. W cenie była podwózka na dworzec spod hotelu. Bliziutko był jeden dworzec autobusowy, ale skoro mają nas zawieźć to pewnie na ten drugi odleglejszy. Jednak nie! Czekaliśmy na pick-up z 20 minut i Pan podwiózł nas 200m na ten najbliższy dworzec. Wyszło tylko na to, że znowu przybyliśmy ostatni i dostaliśmy najgorsze miejsca z tyłu :) Ale nie było tylko niewygodnie. Przede wszystkim wesoło :)
 




Pani jest w pracy. Wlewa paliwo do aut. Jest tak zamaskowana, że wątpimy, czy praca na stacji benzynowej jest jej prawdziwym zajęciem.
 
 

sobota, 7 lutego 2015

Mamas&Papas i odrobina luksusu (wpis 15.)

Ponownie znaleźliśmy się w Luang Prabang. Dwa dni wcześniej odjeżdżaliśmy z żalem i nie sądziliśmy, że znowu tu zawitamy. Ale tym razem Luang Prabang miał być tylko przejazdem.
Po dotarciu na dworzec autobusowy Papas poleciał od razu zapytać o autobus do Phonsavan. Okazało się, że musimy dostać się na inny dworzec. Nie mieliśmy oczywiście pojęcia, gdzie jechać i ile to powinno kosztować. Pomyśleliśmy, żeby najpierw pojechać do centrum i popytać w agencji turystycznej. Zobaczyliśmy, że siódemka białasów, którzy jechali z nami z Nong Khiaw ładuje się do tuk-tuka, więc postanowiliśmy się przyłączyć, żeby obtanić przejazd. Oni płacili po 15 000, a od nas Pan zawołał po 20 000 i nie chciał negocjować. Trochę to nie bardzo wyglądało, jak wszystkich kasował po równo, a od nas wołał więcej. Zapłaciłam mu tyle, ile inni i odczepił się.
Zawiózł nas do centrum. Nie zorientowaliśmy się, że było to ze 2 km za blisko i w upale z tobołami cała grupa powlokła się do celu. W agencji dowiedzieliśmy się, że autobus mamy nastepnego dnia. Poszliśmy więc do hotelu, w którym spaliśmy poprzednio. Okazało się, że nie ma wolnych pokoi. Postanowiliśmy więc pójść dalej do hostelu (na sąsiednią ulicę), w którym też poprzednio zatrzymaliśmy się. Byliśmy wykończeni jazdą po laotańskich drogach i marszem w upale, więc najpierw postanowiliśmy sprawdzić w internecie dostępność miejsc w hostelu. Patrzymy, patrzymy i nic! Miejsc nie ma. Weszliśmy na bardzo popularny portal i pokazał, że w Luang Prabang w tym dniu nie ma miejsc w żadnym obiekcie. Sprawdziliśmy kolejny portal i wyświetlił dwa dostępne obiekty. Wybraliśmy najtańszy wariant. Nocka za 60$. Najdroższy nocleg w historii naszych podróży. Mogliśmy jeszcze spróbować pochodzić po ulicach i poszukać spania w miejscu, które się nie ogłasza na portalach, ale byliśmy zmęczeni i nie mielismy gwarancji, że coś sensownego znajdziemy, więc zaszaleliśmy za 60$. A co! Będzie, o czym wnukom opowiadać!

Na przywitanie owoce i koktajl

Hotel mieścił się w miejscu, w którym wysadził nas cwany tuktukowiec. Założyliśmy plecaki i z powrotem w upale udaliśmy się na miejsce, z którego przyszliśmy. Czasu mamy dość, więc możemy sobie pochodzić jak durni w tą i z powrotem :)
Hotel byl wypasiony. Popławiliśmy się w luksusie i następnego dnia wyruszyliśmy do Phonsavan.
Tym razem postanowiliśmy być sprytni i za wszelką cenę zająć miejsca NIE w ostatnim rzędzie. Znowu jechaliśmy mini vanem i jazda w ostatnim rzędzie pojazdu przez laotańskie drogi to mały koszmar. Głowy obite od podskakiwania na dziurach, żołądki pod szyją.


Pakujemy, pakujemy


Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Byliśmy pierwsi, zajęliśmy miejsca z przodu i .....prawie godzinę czekaliśmy na pojawienie się kolejnych pasażerów. Jak raz przycwaniliśmy, to i tak wyszliśmy na głupków. Można było spokojnie przyjść później.
Nasi kompani, którzy siedzieli w ostatnim rzędzie pochorowali się i musieliśmy zatrzymywać się, żeby mogli wyjść na zewnątrz. Myślę, że mnie mogłoby spotkać to samo, bo siedząc z przodu ledwo dałam radę. Ludzie! Laotańskie drogi przemierzane mini vanem to naprawdę wyzwanie!
Zachorował też chłopak siedzący przede mną. Potem jechał cały czas z twarzą przy otworzonym oknie i zawiało mnie. Czułam, że się nie wywinę, ale nie miałam serca prosić o zamknięcie okienka. Katarek, gardełko, ale szybko mija.
Jechaliśmy wąskimi krętymi górskimi drogami. Po drodze trafiła nam się przewrócona ciężarówka, która nie wyrobiła na zakręcie.

Widok z okna
Zaczął robić się zator. Mieliśmy szczęście. Nas przepuścili, ale mogliśmy spędzić na słońcu nie wiadomo, ile czasu. Tam nie ma możliwości ucieczki, ominięcia. Widzieliśmy, jak wyprosili z autokaru grupę turystów i kazali obejść miejsce wypadku na nogach. Za chwilę autokar  podjechał. Wkrótce przekonałam się, dlaczego musieli wysiąść. Nam nie kazali wychodzić, ale nasz pojazd omijał ciężarówkę tak niebezpiecznym manewrem, że w pewnym momencie myślałam, że się wywrócimy. Jednymi kołami był na drodze, drugimi na jakimś bambusowym poboczu nad przepaścią. Myślę, że jednak nas też powinni pogonić, żeby obejść to miejsce. Zostałoby, niestety, ryzyko kierowcy. Zdumiało mnie, że w okamgnieniu pojawił się chłopak, który oferował napoje i przekąski. Przecież to było z dala od wszystkiego! Nie tylko to nas zdziwiło. W cieniu pojazdów, które zaczęły korkować drogę ludzie wykładali jakieś dywaniki, naczynia i po prostu spokojnie bez stresu biwakowali czekając na rozwiązanie sytuacji. Widać nie raz siedzieli w korku z powodu przewróconej ciężarówki i zawsze są gotowi na czekanie.
Nie był to koniec zaskakujących wydarzeń. Widziałam na własne oczy "małpówkę". Małpa w słoju z alkoholem i psa, który bawił się zabawką-ciężarówką.

Piesek z ciężarówką

"małpówka" :(






Mam problemy z ładowaniem zdjęć, więc tyle na dzsiaj. Do zaczytania  wkrótce :)