Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Gdynia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Gdynia. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 24 lipca 2016

Paszport



Na ogół w hostelu jest wesoło. Czasami jednak Goście przychodzą do nas z problemami. Ostatnio młoda Amerykanka zauważyła, że straciła paszport. Gdyby była Europejką, mogłaby próbować przedostać się do domu bez dokumentu. Do USA jednak nie da rady dostać się inaczej niż korzystając z samolotu. Dziewczyna przyszła bardzo zdenerwowana, ale nie miała wątpliwości, że jej paszport został w pociągu relacji Warszawa-Gdynia. Podała numer pociągu i wagonu. Ruszyliśmy z pomocą. Nie miałam pojęcia, że na dużych dworcach niczego nie można załatwić wieczorem. Najpierw obdzwoniłam szereg telefonów, ale nikt nie odbierał. Wreszcie udało się usłyszeć ludzki głos w słuchawce. Na dodatek głos bardzo miły i szczerze zmartwiony problemem. Głos ów podał mi kolejne numery telefonów, pod którymi powinien być ktoś, kto zbiera na stacji końcowej rzeczy zagubione przez podróżnych. Oczywiście, nikt nie odbierał. Próbowałam wiele razy, ale na kolei widać tak się pracuje. Zatelefonowałam ponownie do miłego głosu. Ten rzekł, że trzeba próbować rano. Rano dodzwoniliśmy się. "Głos z wąsem" niezbyt uprzejmie pogonił Adiego, twierdząc, że niczego nikt nie znalazł.
Do akcji wkroczyła Ada. Pojechała do Gdyni na dworzec. Dowiedziała się, że nie ma tam niczego takiego, co zwie się "biurem rzeczy znalezionych". Mieliśmy wielkie szczęście, bo zapytała Panią, która bardzo przejęła się problemem. Tak bardzo się zajęła, że ...paszport odnalazł się. Huuurrraaaa!
Po początkowej radości przyszła smutna refleksja. Dlaczego to wszystko tak (nie)działa? Gdyby nie upór w drążeniu sprawy, Amerykanka zostałaby bez dokumentu. Co to znaczy, nie trudno sobie wyobrazić. Mieliśmy sporo kontaktów z różnymi instytucjami, załatwiając sprawy naszych Gości. Niestety, wstyd za takie sytuacje, to najczęstsze uczucie odczuwane przez nas. Chociaż bywają też promyczki i tych będziemy się chwytać.

Jednak wesołych sytuacji jest znacznie więcej. Ostatnio rozbawiła nas pani, która chciała zarezerwować dla siebie i dzieci pokój 3-osobowy. Nie mamy takich, więc zaproponowaliśmy dwójkę plus miejsce w dormie. Pani bardzo źle przyjęła naszą propozycję. Jej dzieci to czternasto- i osiemnastolatek. Jak takie maleństwo położyć w dormie z dala od spojrzenia troskliwej mamy. Nie zdążyliśmy uświadomić jej, że mamy dużo osiemnastoletnich dzieciaków, które podróżują nie dość, że bez mamusi, to często przybywają z innych odległych kontynentów. Jednak prawdopodobnie nic nie zdołałoby ukoić wzburzenia rodzicielki.

Uśmiech na naszych twarzach pojawił się również, kiedy pewna Meksykanka opowiedziała nam, że spotkała w Londynie jakiegoś chłopaka, który bardzo polecał jej Hostel Mamas&Papas. Skorzystała z rady i przyjechała do nas :) Bardzo miło wiedzieć, że rozmawia się o naszym hostelu w światowych stolicach :)








Jeszcze Kiciuś na koniec. Kóżka nie wybaczyłaby wpisu bez kotka :D.



poniedziałek, 5 maja 2014

majówka 2014

Jak co roku majówka jest naszym testem bojowym na funkcjonowanie hostelu w warunkach oblężenia. Goście dopisali, pogoda nie do końca. Żal nam było tych biedaków wracających z miasta z nosami czerwonymi od wiatru. Przemarznięci raczyli się różnymi medykamentami. I trunkami oczywiście też. Aczkolwiek było kulturalnie i sympatycznie.
Wśród licznych przybyłych Gości byli między innymi Ukraińcy i Rosjanie. Niestety, widać było po ich zachowaniu, że coś nie jest w porządku we wzajemnych relacjach ich krajów. Przykro to obserwować, ale niechęć dała się wyczuć. Nie dotyczyło to wszystkich, ale z drugiej strony, nie siedzieliśmy w ich głowach.....
Wśród Ukraińców trafiła się para, która przyjechała do Gdańska nie dla majówkowych uciech. Spakowali dobytek do dużej walizy i opuścili Ukrainę na dobre. Podobnie, jak Mołdawianie w ubiegłym roku (http://hostelik.blogspot.com/search/label/Mo%C5%82dawia) zabrali się za budowanie nowego życia w dosyć niesprzyjającym temu okresie majówki. Wiadomo, że w tym czasie cały naród odpoczywa, grilluje, pije, podróżuje. Trudno cokolwiek załatwić. Może któryś z trójmiejskich czytelników bloga może pomóc dwójce młodych, zdesperowanych, sympatycznych ludzi znaleźć pracę? Na początku chcą się chwycić czegokolwiek. Muszą za coś żyć, zanim nauczą się języka i osiądą w naszych realiach.
Inny był cel przybycia do Gdańska młodej Białorusinki. Szukała grobu swojego pradziadka, który poległ pod Gdynią. Czy ktoś orientuje się gdzie jest (a raczej myślę, że była) miejscowość Wielkarola (pisane łącznie)? Próbowaliśmy jej pomóc, ale nie ma żadnej informacji w necie. Podejrzewamy, że może być to wioska, która została wchłonięta przez Gdynię. Będziemy wdzięczni w imieniu Olgi, jeżeli ktoś pomoże ustalić to miejsce.
Poważnie się zrobiło. Śpieszę poinformować, że byli u nas też Goście "tradycyjni", którzy przyjeżdżają pozwiedzać i zabawić się.  Jak zwykle ludzie z całego świata. Oprócz Rosji, Ukrainy, Białorusi gościliśmy Turcję, USA, Czechy, Szwecję, Hiszpanię, Japonię i Chiny. I oczywiście naszych rodaków.
I co najważniejsze, był u nas Grześ "Mordka" i Kóżka.
Piękne goździki od Julity+cudny kwiatuszek od Ani



Panowie próbują zmienić wizerunek. Kawka i cukiereczki. Wierzycie?


Mordka :)

Mordka ze szwedzką gitarą

Lokalne piękności :) Wciąż w formie :)

Kiciuś ma nową miejscówkę. Tam proszę zanosić smakołyki.

niedziela, 23 marca 2014

To już setny wpis!!!!

Setny wpis, proszę Państwa! Kto by pomyślał, że tyle czasu wytrwam w pisaniu tego bloga! Nie ukrywam, że często część fanów mojego pisarstwa bardzo mnie mobilizuje w chwilach niemocy i lenistwa. Dziękuję wszystkim za miłe słowa i zapraszam do kolejnej setki.

Jubileusz jubileuszem, ale najważniejsze, że zimę pożegnaliśmy i rozpoczyna się kolejny ciepły okres w życiu Hostelu Mamas&Papas.

Właśnie wiosna jest tą porą roku, która jest miła i ważna dla każdego. I w hostelu zaczyna się dziać.
Przede wszystkim muszę zdać relację z wizyty Gości z Nepalu. Jak rzekłam poprzednio, pierwszy raz przyjechali do nas ludzie stamtąd. Ekipa składała się z sześciu młodzieńców, aktualnie studiujących w Finlandii.

http://ep.yimg.com/ca/I/imapsusa_2267_598350549
 flaga Nepalu



Pierwszej nocy zmylili nas trochę, bo poszli w zasadzie spać "po bożemu" bez żadnych ekscesów i ważnych zdarzeń. Poza jednym członkiem grupy, który wybrał się samotnie na miasto nocą i po powrocie usiłował otworzyć drzwi wejściowe kluczem od pokoju. Na szczęście byłam czujna i wpuściłam radosnego Nepalczyka do hostelu. Nie musiał nocować na ławce w ogrodzie. Chociaż ogród zaczyna się budzić i może byłoby to fajne doświadczenie.

Nasz słynna ławeczka czeka po zimie

Papas nieśmiało oswaja się z wiosennym ogrodem
Żywy dowód na przybycie wiosny

i jeszcze jeden



Następnego dnia chłopacy postanowili się zintegrować. Papas był poza hostelem (na koncercie w Gdyni) i wraz z Anią same musiałyśmy przyjąć ogrom ich sympatii na klatę.

Papas na koncercie. Nie może odżałować imprezy z Nepalczykami.


Chłopaki operowali dwójkami. Chciałam zrobić zdjęcie, ale nigdy nie złapałam ich razem. Kiedy pierwsza dwójka już spadała z piętrowych łóżek (ale był łomot!!!), trzecia dopiero wracała z miasta. W sumie wszyscy byli zachwyceni, że w Polsce jest tak tanio i piwo w knajpie kosztuje tylko 10zł.
Pogadaliśmy o ich (egzotycznym dla nas) kraju. Panowie bardzo tęsknią. Ich kraj jest bardzo biedny (podkreślali to bardzo), więc wykorzystują bieżącą szansę na wyrobienie sobie lepszej pozycji startowej po powrocie (studiują i pracują). Zdecydowanie mają zamiar wrócić. Za bardzo tęsknią. Jeden z nich, Madhu,  ma wielki dylemat. Uwielbia kebaby. W Nepalu słowo kebab to właściwie brzydkie słowo. Kiedy Madhu jest w Nepalu, jest religijnym wegetarianinem i tak strasznie tęskni za kebabem. Jak miałby tam żyć skoro tam nie jada się kebabów? Ponadto narzekał na brak swobody u siebie w kraju. U nich młodzi ludzie nie są zachęcani do wybierania swojej drogi. Rodzina chce, żeby żyć i pracować razem bez względu na wiek. Madhu zaznał niezależności i mówi, że trudno mu będzie zrezygnować z niej po powrocie na łono rodziny i pod władzę ojca.
Madhu powiedział, że wielu Nepalczyków formalnie przynależy do grup religijnych, ale w zasadzie są świeccy. Nie uznają w duchu żadnej wiary jak ateiści lub akceptują wiele wierzeń jako równorzędne. Jak wielu ich jest, nie wiem. Oficjalnie dominują tam wyznawcy hinduizmu (75%), ale u nas był też wyznawca buddyzmu.
Zaskoczyła nas informacja, że w Nepalu żyje ponad 30mln ludzi. Zawsze wydawało mi się, że to taki nieogromny kraj.

Panowie byli tak rozbawieni i wyluzowani, że byłam pewna, że nie wstaną na samolot. A jednak wstali! Jeszcze pokąpali się, pojedli, muzyki posłuchali. Podziw wielki! Nepalczycy to fajne chłopaki!!!

Oprócz Nepalczyków gościliśmy małżeństwo z Danii. Byli to Polacy pochodzenia żydowskiego, którzy musieli opuścić Polskę po wydarzeniach marcowych. Pięknie mówili po polsku, po 40 latach. Pierwszy raz mieliśmy okazję poznać osobiście ofiary tamtych wydarzeń. Jakoś smutno.

Wszystkich Gości przebił Pan, który płacił za pobyt monetami pięciozłotowymi. Wygrał worek takich monet na jakichś maszynach i szczęśliwy trwonił fortunę m.in. w Hostelu Mamas&Papas.

środa, 5 lutego 2014

Granada, Granada

Kolejny dzień rozpoczęliśmy rozpaczliwym poszukiwaniem miejsca na śniadanie. Przybytków wszelkiej maści nie brakuje, ale co to za frajda zjeść w sztywnym miejscu nastawionym na turystów, gdzie za "dzień dobry" trzeba bulić. Dostaniesz tam sztampową kanapkę z kawą za niemałe pieniądze. My wolimy znaleźć miejsce, gdzie stołują się miejscowi. Miejscowi są stałymi klientami. Żeby klient został stałym klientem, musi być zadowolony. Turysta wpada na chwilę i jeżeli nie jest zadowolony, to nie ma większego znaczenia. Pobędzie niezadowolony i zaraz wyjedzie. Na jego miejsce przyjedzie inny, który nie będąc zadowolonym i tak nie ma możliwości zamanifestowania tego stanu, bo... wyjedzie. Dlatego jeść z "lokalsami" to najlepszy sposób, żeby było smacznie i niekoniecznie bandycko drogo.
Po długim marszu znaleźliśmy TO!. Śniadanko pyszne, a przy płaceniu miłe zaskoczenie.
Oto "nasza" szynka - jamon
Pani kroi naszego jamona
Kanapeczki gotowe, pod szynką leży coś ze świeżych pomidorów. Pyszne!
Papas zadowolony

Przypomniało mi się, jak będąc poprzednio w Andaluzji nieoczekiwanie zawitaliśmy do małej miejscowości Bobadilla. Mieliśmy przesiadkę na kolejny pociąg. Pora obiadowa, czasu akurat tyle co na posiłek. Wyruszyliśmy na poszukiwanie jakiegoś miejsca z jedzeniem. Długo nie chodziliśmy, bo miejscowość mała (300-400 osób), na dodatek święty czas siesty. Upał niemiłosierny. Udało się i weszliśmy do miejsca, gdzie ze 30-40 chłopa wciągało obiadek. Karty z menu nie było. Menu było pod postacią talerzy wydawanych akurat biesiadnikom i pod postacią wskazania palcem przez właściciela. Zamówiliśmy razem z dużą ilością płynów ciepłych i zimnych. Przy płaceniu usłyszeliśmy kwotę, za którą "w mieście" nie zjadłaby nawet jedna osoba. A my byliśmy w trójkę (Ada, Papas i ja). Wszystko świeże, smaczne i tanie. Obserwacje interesujące. Dlatego szukajcie miejsc na uboczu, gdzie bywają miejscowi. Nie dajmy się golić z naszych pieniędzy! Poznajmy coś spoza przewodników.

Wracając do teraźniejszości :)
Wybraliśmy się do Albayzín. Nie będę opisywać. Trzeba tu być i poszwendać się wśród białych domków w klimacie arabskim. Bardzo klimatyczne miejsce. Leży dosyć wysoko i przyznać muszę, że znając tą lokalizację kazałam się leniwie przewieźć busikiem na górę.

Tutaj zaczyna się najlepsza część Granady

po drodze

Luty, a trawa taka zielona

Reklama coca coli na niebiesko

 Poniżej fotki z Albayzín







Inna sprawa, że wspinaczki i tak mieliśmy wiele. Czasami było tak stromo, że łapaliśmy się wszystkiego. Ja na przykład złapałam się jakiegoś kaktusa, żeby nie zlecieć. Papas krzyknął, żebym tak zrobiła. On też się przytrzymał tej roślinności i bez konsekwencji. A ja? Oczywiście musiałam chwycić tam, gdzie tkwił kolec. Jeden z bardzo niewielu. Godzinę go wydłubywałam, dziada jednego. Przez skromność nie wspomnę, że mi jakaś roślinność pod kurtkę się wdarła i pokuła mnie w.... i nic więcej nie powiem.... :) :) :)

Zaczyna się strefa kaktusów i jaskiń czyli Sacromonte



Ładowaliśmy się tam, żeby popatrzeć na słynne jaskinie. Papas był tam przy poprzednim pobycie. Nie udało się dotrzeć do końca. W tych jaskiniach mieszkają ludzie. Niektóre są ogrodzone. Widać wyraźnie oznaki zamieszkania. Mnie zatrwożyły psy. Wielkie i wyglądające groźne. Nawet Papas, który ma wielu kumpli wśród psów, nie był pewny, czy możemy przejść obok takiego jednego, który stróżował. Ja byłam pewna, że nie pójdę tamtędy. Chociaż nie mieliśmy zbyt alternatywy, bo zgubiliśmy ścieżkę, którą przyszliśmy. Opatrzność zesłała nam turystę, który nie wiedział, że tam, gdzie idzie jest to olbrzymie psisko. Odważnie poszliśmy za kolorowym panem. Pies pana nie zjadł. Nas też nie ruszył. Szkoda, że nie znaleźliśmy drogi wśród kaktusów do serca jaskiń. Ale już się tak złaziliśmy, że zdecydowaliśmy się zejść na dół.

Nie doszliśmy do najwyżej położonych jaskiń, ale i tak było ciekawie. No i to SŁOŃCE!






Tak daliśmy czadu z tą wspinaczką, że po powrocie do hotelu padłam i spałam dwie godziny. Nie ruszyłam się ani na centymetr. Jak padłam, w takiej pozycji się obudziłam. Papas to co innego! Wiadomo twardziel nad twardziele! Poszedł wdrapywać się na słynną Alhambrę. Ja sobie odpuściłam. Byłam tam w czasie poprzedniego pobytu. Poza tym tylko twardziele po takim wysiłku, jaki zafundowaliśmy sobie wcześniej, mają siłę ruszyć chociażby jednym palcem. A Papas wiadomo.......

Fotki by Papas, droga do Alhambry. Nie było mnie, nie komentuję.
 














Niemniej wieczorem dałam radę (?) wyjść na przechadzkę. Wyleźliśmy nie wiadomo gdzie. I znowu biedne nogi dostały do wiwatu. Dotarliśmy w jakieś zatłoczone miejsca. Pełno ludzi, sklepów, reklam. Z żalu i na pocieszenie wstąpiliśmy do "chińczyka" (innego) na kolację. Znowu było pysznie!


Zauważyliśmy w Granadzie, że mają strasznie zafajdane chodniki. Zarówno w centrum, jak też na Albayzín. Po prostu wszędzie. Trzeba cały czas patrzeć pod nogi. Nie wyobrażałam sobie, że może gdzieś być gorzej niż w Gdańsku czy Gdyni. Wierzcie mi, może być gorzej. Zaobserwowaliśmy oznaki kryzysu. Mnóstwo nieczynnych biznesików. Wiemy, że poza sezonem część przedsięwzięć zamyka się, ale na pewno nie tyle! Właśnie pod tymi zamkniętymi firmami, psie kupy były "najpiękniejsze". Jednak nie to będziemy pamiętać najbardziej z Granady.