Długo się nie odzywałam, ale mam usprawiedliwienie od lekarza :)
Opiszę dzisiaj ostatni etap naszej podróży do Azji. Etap długi i nudny, ale ważny, bo ....ostatni :(
Podróż z Hanoi do Gdańska zajęła nam ponad 30 godzin. Na dodatek coś mi się pomerdało i na lotnisko pojechaliśmy prawie 2 godziny za wcześnie. W sumie lepiej poczekać niż się spóźnić. Wydaliśmy trochę pieniędzy na wolnocłówce i w restauracji i już byliśmy gotowi do lotu.
Mamas&Papas przed lotniskiem w Hanoi
Ostanie sajgonki w Azji.......
Lecieliśmy linią Qatar Airways. Jest to linia notowana w 2 ostatnich latach jako najlepsza linia lotnicza na świecie. Odbyliśmy lot dwoma samolotami i kategorycznie stwierdzamy: LINIE PRZEREKLAMOWANE. Tylko na samym początku było miło. Mieliśmy międzylądowanie w Bangkoku i tam zmienił się personel. Potem już było znacznie gorzej niż w samolotach innych linii, które nam się przydarzyły w czasie naszej wyprawy. Tania linia Air Berlin była lepsza. Nawet duuuuużo lepsza. Najgorsze było żarcie. Przelot z Hanoi do Frankfurtu postawił nasze żołądki w nieciekawym położeniu. Personel strasznie powolny, nie ogarniał podstawowych potrzeb pasażerów. Tylko Ryanair wspominamy gorzej.
Na szczęście mieliśmy przesiadkę w stolicy Kataru - Doha. Można było chwilkę odpocząć od "luksusu". Oczywiście lotnisko bardzo piękne. Ludzi million. Różne ubiory: tamtejsze luzackie, tamtejsze ortodoksyjne (panie wyglądały z każdej strony tak samo, nawet szparki na oczy nie było), kolorowe z innych kontynentów, nasze swojskie - można by się gapić i gapić.
Doha, lotnisko
Panie "bez twarzy".
Kolorowe panie.
Pani w kolejce do samolotu. Bagaż na plecach to wszystko, co miałam na tą podróż.
Na lotnisku w Doha zachwyciliśmy się grupą tubylców z sokołami. To bardzo drogie hobby, ale ten kraj biedny nie jest. Była to grupa mężczyzn i chłopców z całą chmarą grzeczniutkich sokołów. Ptaki te miały oczywiście przepaski na oczach. Nie widziałam wcześnie tak blisko i tak długo sokoła. Piękne ptaki!
To był ostatni egzotyczny akcent podróży. Pomału wchodziliśmy w naszą rzeczywistość, chociażby poprzez wstrętne (i drogie) jedzenie w barze. Zupełnie jak na naszych lotniskach czy dworcach. Jeszcze parę godzin lotu i jesteśmy w Europie.
Ze zdumieniem zauważyliśmy, że we Frankfurcie jest zima. Że nie mamy odpowiednich ubrań. Że los jest okrutny. Postanowiliśmy zjeść prawdziwego niemieckiego wursta na pocieszenie. Jak głąby, nieświadomie rozsiedliśmy się w sali dla vip-ów. Jakaś pani tłumaczyła, że tam nie można siadać. A my stwierdziliśmy, że tam nam wygodnie. Za chwilę rozsiedli się obok bardzo eleganccy panowie i podleciał do nich kelner. My się obsługiwaliśmy sami , a poza tym nikt mi nie powie, że Papas nie jest wystarczająco elegancki na vip-a.
Papas we Frankfurcie. Prawda, że elegancki? Prawdziwy VIP!!!!
Mamas też niczego sobie :)
Wursty. Smakowały tak, jak wyglądały, ale i tak o niebo lepsze niż żarcie w liniach katarskich.
Jeszcze ostatni lot na trasie Frankfurt-Gdańsk. Lecieliśmy bombardierem, pierwszy raz tym wynalazkiem. Pierwsze zdziwko to wsiadanie wprost z płyty lotniska, bez rękawa czy podjeżdżających schodów. Trzy schodki, jak do PKS-u. W środku w sumie też PKS. Klasa biznes mieściła się bezpośrednio przed naszymi fotelami. Po prostu oddzielono zasłonką na poziomie głów pierwszy rząd i biznes klasa "jak ta lala". Śmieszniutko to wyglądało. Pan steward był bardzo miły i pomocny, ale linie LOT nie wzbudziły sympatii całokształtem. Do podawania napojów przyszedł pan z kabiny pilotów. Mam nadzieje, że to drugi pilot był. Chociaż nie zdziwiłabym się, gdyby sam kapitan porzucił stery, żeby podać kawę i czerstwą bułkę. LOT to LOT! I ani słowa więcej, poza tym, że silniki tak wyły, że byłam pewna, że przegrają z grawitacją.
Udało się dolecieć. Chwila przytulania się do zimy na przystanku.
I....
Hostel Mamas&Papas powitał nas po miesiącu. Zaczął się czas przeszły, czas wspomnień. Na szczęście hostel dostarcza nam tyle ciekawych momentów, że łatwiej będzie pomału wrócić z Azji. Chociaż w sercach i w głowach będzie tam na zawsze.
Adi i Kan byli w grupie powitalnej.