sobota, 1 lutego 2020

Wracamy na chwilę do Bangkoku (wpis 23.)


Hajfong opuszczaliśmy bez pośpiechu. Lot z Hanoi mieliśmy dopiero wieczorem, więc ewakuowaliśmy się na luzie. Jeszcze herbatki, jakieś interesy i możemy iść.







Najpierw udaliśmy się, pieszo oczywiście, na dworzec kolejowy. Tam kasjerka poinformowała nas, że nie ma miejsc na żaden pociąg dzisiaj i w najbliższym czasie. Zapomnieliśmy, że wciąż są obchody Nowego Roku, a więc ciasno wszędzie.
Przemieściliśmy się wobec tego (pieszo oczywiście) na dworzec autobusowy. Tu sytuacja była dużo lepsza. Autobusy do Hanoi odjeżdżały co pół godziny i nie było żadnego problemu z biletami. Ucieszyliśmy się i zanim wsiedliśmy do pojazdu, postanowiliśmy zjeść śniadanie. Było już po 13, więc pora odpowiednia.
























Wyruszyliśmy o 14. Jechaliśmy szybko i bez przygód i błyskawicznie znaleźliśmy się w Hanoi. Wydawało nam się, że dotarliśmy za szybko. Nie było sensu pchać się na lotnisko i oczekiwać tam płacąc za wszystko wielokrotnie drożej. Zanim zdecydowaliśmy się, żeby jeszcze nie jechać, Papas dorwał jakiegoś lokalsa mówiącego po angielsku i dowiedział się, jak komunikacją miejską dostać się na samolot. Mieliśmy wziąć autobus nr 28 i potem się przesiąść. Akurat ruszał obok nas autobus o pożądanym numerze. Wsiedliśmy.
Droga na lotnisko zajęła nam pełne dwie godziny, czyli więcej niż potrzebowaliśmy, aby dostać się z Hajfong do Hanoi! Korki niewyobrażalne. Hanoi po prostu!



















Gdy wylądowaliśmy już na lotnisku i zjedliśmy słabe i drogie jedzenie, przypomniało nam się, że nie mamy żadnego noclegu. Sprawa była o tyle poważna, że do jakiegokolwiek hotelu moglibyśmy dotrzeć dopiero po północy, a prawie wszystkie obiekty mają meldowanie do godziny 24. Próbowaliśmy skontaktować się z naszym hostelem z poprzedniego pobytu, ale nie odpowiadali. Zaczęło się robić nerwowo. Przeszukiwaliśmy internet na trzy telefony i nic. Nie mieliśmy ochoty na hotel lotniskowy. W takich kombinatach meldują i wymeldowywują cały czas. My chcieliśmy do miasta. Na szczęście w ostatniej chwili "nasz" hostel odezwał i zgodzili się przyjąć nas po północy. Przywilej stałego klienta 😁




W ten sposób zakręciło się koło czasu. Wylądowaliśmy dokładnie w tym samym miejscu, gdzie rozpoczynaliśmy naszą podróż. Poczuliśmy się wspaniale! Jakbyśmy do domu wrócili! Od rana odwiedzaliśmy "naszych" ludzi. Zupka, kawka, kurczaczek i reszta - wszystko w tych samych "naszych" miejscach. Panowie odwiedzili też Pana Aptekarza, którego poznaliśmy przed prawie miesiącem i który okazał się być tajskim Deadhead'em.







































Niemniej nie dla Bangkoku tu się znaleźliśmy. Pożegnalna kolacja na mieście z kontynuacją w pokoju. I rozjeżdżamy się dalej! Betasza z Witkiem do Kambodży, żeby zobaczyć słynny Angkor Wat. My zaś do Chachoengsao w Tajlandii. Papas to wynalazł. Nigdy wcześnie nie słyszałam o takim miejscu. Trochę smutno, ale jak się nie da inaczej, trzeba podążać innymi drogami.











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz