czwartek, 16 lutego 2017

Ada walczy z krowami (wpis 35.)

W Laosie jest ślad szaleństwa na Walentynki, ale ogólnie jest spokojnie. Dwa lata temu w Tajlandii był jakiś obłęd. Na szczęście w Vang Vieng ludzie nie szaleją.
My poszliśmy na kawę do takiej "białej" kawiarni. Usiedliśmy przy ulicy i podglądaliśmy życie.

Papas odnalazł swoje przeznaczenie!

Ten napis na tablicy ma sens!

Jedna ładna, druga ładniejsza. Obie zadowolone :)

Tutejsze elegantki chronią się od słońca.




Na sznycla zapraszamy do Laosu!

Się udało :)

Smakowało tak, jak wyglądało. Rosołek pycha!

Bardzo średnie.

To miał być naleśnik z mango. Niedobry był :(
Było po europejsku. Rybka cudo!

Zamieszczam parę fotek z jedzeniem, bo Hans bardzo się martwi, jak nie śledzi naszego odżywiania. Pozdrawiamy Cię, Hans :)

Następnego dnia po przebudzeniu stwierdziliśmy brak Ady. Wybrała się solo na wycieczkę. Poniżej jej relacja.

"Wstałam rano wcześniej niż planowałam i korzystając z tego postanowiłam wybrać się na wycieczkę rowerem. Poszłam wypożyczyć rower. Pani zasugerowała mi rower górski, a ja wolałam taki ładny miejski z koszyczkiem. Pani dziwnie spojrzała, ale dała mi to, o co poprosiłam. Szybko zorientowałam się, o co Pani chodziło. Już po pierwszych 200 metrach wytrzęsło mi wszystko, a do wodospadów było 7 kilometrów. Okazało się, że tylko pierwsze 400 metrów było drogą asfaltową (dziurawą). To co było dalej, nie zasługiwało na żadną nazwę. Kolejne 6,5 kilometra to były różnego rodzaju kamienie, kamulce, skałki porozrzucane w gliniastym pyle. Trasa biegła pod górkę i ostro z górki, pod górę i ostro z górki... Fajnie by było, gdyby hamulce działały. Już po pierwszych piętnastu minutach byłam na skraju wyczerpania fizycznego. Mimo to, jechałam dalej. Mijałam po drodze oryginalne laotańskie widoki. Wioseczki, dzieci z glutem do pasa, psy, kaczki, koguty i krowy. Na początku bałam się, że psy przyczepią się do mnie, ale okazuje się się, że laotańskie psy mają białych rowerzystów gdzieś.
Już po kilometrze jazdy miałam wypitą całą wodę, którą zabrałam. Miałam nadzieję, że znajdę jakieś miejsce, gdzie uzupełnię zapasy. Dojechałam do wioski i w oddali zobaczyłam budynek, na którym była powieszona masa klapek. Domyśliłam się, że musi to być sklep spożywczy ;) Właścicielka sklepu również zauważyła mnie z oddali i wyszła mi na spotkanie na drogę. Gdy byłam na odległość krzyku, zawołała "beer or water?" (piwo czy woda?) i dopytała "big or small?" (duża czy mała?). Odkrzyknęłam "big water" i zanim podjechałam do sklepu Pani stała z przygotowanym towarem. W locie zapłaciłam i na pożegnanie Pani krzyknęła "waterfall" (wodospad) i pokazała palcem kierunek. 
Droga była bardzo ciężka. Często musiałam prowadzić rower pod górę lub gorąco modlić się zjeżdżając bez hamulców w dół. Zrozumiałam, dlaczego na takie wycieczki jeździ się na rowerach górskich.
Mniej więcej po godzinie dojechałam do ściany dżungli. Jakiś czas wcześniej poczułam najpierw zapach tego miejsca. Miałam właśnie zrobić sobie przerwę, żeby odpocząć, kiedy poczułam, że jestem obserwowana. Aż włosy stanęły mi dęba na karku. Kiedy obejrzałam się w kierunku dżungli niczego nie zobaczyłam oprócz ściany zieleni, ale na pewno coś widziało mnie. Wystraszona wsiadłam bez odpoczynku na rower i zaczęłam pedałować dalej.
Godzinę później dotarłam do budki stojącej na środku niczego, gdzie były sprzedawane bilety. Stamtąd już było blisko do parkingu, gdzie zostawia się rower i dalej trzeba było się wspinać. Dżungla wyglądała jak na filmach o Tarzanie. Drzewa sięgało tak wysoko, że nie było widać ich czubków. Poszycie było tak gęste, że nie widziało się .... nic więcej oprócz poszycia. Na różnych wysokościach wisiały liczne bambusowe mosty. Miejscowi chodzili z maczetami i udrażniali ścieżki.
Dotarłam do wodospadu. Okazał się ładny, ale skąpy. W jeziorku pod nim wody było po ... kostki. A ja odparzałam się w plastikowym stroju kąpielowym, bo kąpiel miała być ukoronowaniem wyprawy.
Zwróciłam uwagę, że ludzie przyjeżdżali pod wodospad na motorach lub quadach. Nie widziałam żadnego roweru. Dopiero w drodze powrotnej spotkałam białasa rowerzystę, jadącego w przeciwnym kierunku. Wskazał palcem na swój rower i na mój, po czym powiedział po angielsku "popełniliśmy wielki błąd!". Ani cześć, ani do widzenia - tylko tyle. Zgadzam się! Zostało mi już tylko wrócić jakoś do miasta. O dziwo, droga powrotna była dużo łatwiejsza i przyjechałam bardzo szybko.
Nie obyło się jednak bez przygody. W pewnym miejscu drogę do hostelu zatarasowały... krowy. Stały centralnie na moście. Wylazł ze mnie mieszczuch. Obawiałam się wleźć w stado rogacizny. Zwłaszcza, że prym wiódł osobnik płci męskiej - byk. Wydawał z siebie dźwięki (muuuuuuuuu!) i wciąż dochodziły kolejne krowie panie. Schowałam się za drzewem o szerokości... roweru. Udawałam dzielnie, że mnie tam nie ma. Raptem usłyszałam nadjeżdżające motocykle. Szybko ustawiłam pedał "do góry", żeby móc wystartować niezwłocznie, jak pojawią się wybawcy. Nadjechały cztery rumaki i za tym czwartym wystartowałam z siłą rakiety. Zanim się rozpędziłam, już ich nie było, ale krowy rozlazły się na boki i mogłam przemknąć przez most.
Skutkiem tej wyprawy była kontuzja tylnej części ciała, gdzie plecy kończą swoją szlachetną nazwę :)  "




























Żyjemy tu bardzo leniwie. W zasadzie nie ma wielu tzw. atrakcji turystycznych, ale i te nieliczne jakoś nie są nam po drodze. Wybraliśmy się do pobliskiej świątyni, ale w sumie uwagę naszą skradł maleńki kociaczek. Strasznie piszczał, a jego mama była chyba na zakupach.















To nie był koniec kocich historii. Do hostelu przybłąkał inny maleńki kotek. Ada - kocia mama - natychmiast uruchomiła procedury ratownicze. Wypielęgnowała zaropiałe oczka, wyczyściła uszka i coś tam jeszcze porobiła i kotek uczepił się jej,  jak do prawdziwej mamy. W Azji ludzie na ogół nie przejmują się losem kociąt czy innych stworzeń. Hostele zawsze były miejscem, gdzie zwierzęta mają większe szanse. (Nasz Pan Kiciuś jest też przykładem). Mały koteczek też na pewno znajdzie swoją szansę w hostelu, w którym teraz jesteśmy. Tak w ogóle, znowu trafiliśmy w fajne miejsce. Wciąż przedłużamy pobyt :)




1 komentarz:

  1. a mnie dalej zastanawia przez co była obserwowana Ada na skraju jungli ;) i to słodkie małe kociątko z wrotkami do góry"!! to był dobry dzień!

    OdpowiedzUsuń