czwartek, 9 lutego 2017

Mamas&Papas i Ada prawie VIP (wpis 28.)

Nie wiem, dlaczego tak się dzieje, ale często po luźnym i leniwym dniu życie przypomina nam, że nie ma lekko. Zapomnieliśmy o tym, gdy rozpoczęliśmy ostatni poranek w Luang Namtha. Autobus do Luang Prabang mieliśmy o 14:30, więc pomalutku i na luzie przygotowywaliśmy się do dalszej podróży.
Na dworcu autobusowym byliśmy godzinę przed planowym odjazdem. Ponieważ laotańskie drogi są fatalne, a przejazd 300 km zajmuje 8-9 godzin, zdecydowaliśmy się kupić bilet na autobus VIP. Pierwszy raz dokonaliśmy takiego wyboru. Mamy już jednak doświadczenie z podróży po laotańskich bezdrożach i bez wahania kupiliśmy droższą opcję.
Na dworcu stał autobus, który na pewno nie wyglądał na VIP. Innego nie było, więc pokazaliśmy kierowcy nasze bilety. Pokazał,  że ten pojazd, który stoi, jest nasz. Nie wierzyliśmy własnym oczom! Typowy lokalny autobus. Rozklekotany, ciasny. Był z nami Francuz, który też miał bilet VIP. Jemu też kazali wsiadać do gruchota. Wciąż nie mogliśmy uwierzyć, że zapłaciliśmy tyle kasy za taki standard. W międzyczasie załadowali nasze plecaki na dach. Zobaczyliśmy, że prawie nie ma już miejsc, więc wsiedliśmy. Francuz pokazał bilet jakiemuś pasażerowi i ten powiedział, że to nie jest nasz autobus. To nie jest autobus VIP! Wysiedliśmy. Ada i Francuz pobiegli do kas. Tam powiedzieli, że ten pojazd, który nam nie podoba się, jest jedynym, który jedzie do Luang Prabang. Innych nie będzie. Na stwierdzenie, że mamy bilety na bilety na autobus VIP, wybuchli śmiechem. Próbowaliśmy załadować się z powrotem, ale "nasze" miejsca były już zajęte. Zostały ostatnie cztery na ostatniej kanapie z tyłu. Mieliśmy najdroższe bilety i dostaliśmy najgorsze miejsca. Wybór był jeden - jechać lub nie jechać. Pojechaliśmy.







Nasz Francuz jechał dużo dalej niż do Luang Prabang. Miał jechać 17 godzin. Wykupił VIP sypialny. Zapłacił jeszcze więcej niż my. Trochę to było dziwne, bo mieliśmy bilety na ten sam autobus, a my mieliśmy mieć miejsca siedzące.
Wygląda na to, że robią wielką ściemę. Sprzedają droższe bilety, ale i tak wszystkich ładują do autobusu lokalnego
Warunki były koszmarne! Jak się umościliśmy, kierowca zaczął rozdawać woreczki na wypadek wymiotów. Zapowiadało się nieźle. Od razu poszukaliśmy pozytywów naszego położenia. Przede wszystkim, nie siedzieliśmy na dostawkach w przejściu. Poza tym stwierdziliśmy, że nikt nam nie narzyga na plecy. I mieliśmy taki ładny widok i przestrzeń przed sobą. A więc były też plusy dodatnie :)
Miejsce na dostawce przede mną miało uszkodzone oparcie. Efekt - osoba siedząca tam, opierając się ląduje na moich kolanach. Wiozę czyjeś 80 kilogramów na moich kolanach i podudziach. Pan, który usiadł na tym miejscu bardzo starał się nie opierać o oparcie, żeby nie wisieć na mnie. Jednak w przypadku 8-9 godzinnej podróży nie da się nie oprzeć. Ada wymyśliła genialne rozwiązanie. Umieściła butelkę z wodą w taki sposób, że blokowała opadające oparcie. Zgłaszam ją do Nagrody Nobla!



Droga przebiegała tak, jak przypuszczaliśmy. Masakra! Przyznać muszę, że momentami jezdnia nie była tak koszmarna. Coś tam robią przy naprawach. Czasami jednak wyrzucało nas z siedzeń na 30 cm. Kilka razy kierowca robił takie manewry, że żegnaliśmy się z życiem. Na dodatek kierowca przez całą drogę puszczał bardzo głośno lokalne pieśni. Wyobraźcie sobie disco polo przez 8,5 godziny na cały regulator. Tak właśnie było :) Do góry nogami jakoś wyszło, ale najważniejszy jest dźwięk :)





Przerwy na siusiu były na ogół w jakichś dzikich ostępach. Panowie, oczywiście, radzili sobie. Panie musiały z obstawą odchodzić w dziwne miejsca.
Przerwy na jedzenie były przy tak brudnych budach, że nic nie odważyliśmy się kupić.






Bieda Laosu rzuca się w oczy bez przerwy. Widzieliśmy to dwa lata temu, ale ciężko przywyknąć.
Jechaliśmy 8,5 godziny. Ciasnota, jakiej nie doświadczyliście nigdy. Nasz Francuz został w autobusie i pojechał dalej ze swoim VIP-owskim biletem. My z dwójką innych Francuzów wzięliśmy tuk-tuka i pojechaliśmy do hostelu, w którym byliśmy 2 lata temu. Tęskniliśmy do tego miejsca! Standard był raczej basic, ale atmosfera niepowtarzalna. Kiedy tuk-tuk podjechał na miejsce, nie rozpoznaliśmy go. Pokoje były w dużo wyższym standardzie niż poprzednio, a atmosfera drętwa. Właściciele zainwestowali trochę i podnieśli standard (i ceny) i przyjeżdżają inni ludzie. Dla mnie był to wielki zawód :( Może jednak w kolejnych dniach okaże się, że coś a tamtej atmosfery pozostało!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz