niedziela, 19 lutego 2017

Przyjaźń polsko-laotańska (wpis 38.)



Ostatni dzień w Vang Vieng zaplanowaliśmy spędzić bardzo spokojnie. Przede wszystkim wylizać rany po spacerku do "laguny". Poza tym popisać zaległe maile, kartki, pozałatwiać sprawy.
Prawie się udało. Po śniadaniu w hostelowej restauracji (wyjście dalej przerosło nas) postanowiłam niezwłocznie wrócić do spania. Jeszcze troszkę lenistwa i miałam zamiar realizować plan (głównie pisanie maili). Papasa oczywiście gdzieś pognało. Miał obejrzeć jakieś świątynie.























Wrócił po jakimś czasie w doskonałym nastroju. W czasie rekonesansu zapoznał dwóch starszych Dżentelmenów. Rozmawiał z nimi na migi i po laotańsku ;) Okazało się, że jeden z Panów, jest właścicielem kantoru wymiany walut wszelakich, domu stojącego obok. Jednego i drugiego. Papas został poczęstowany lokalnym mocnym trunkiem. Nie odmówił tutejszej elicie finansowej i w ten sposób dostał się do klubu pijących w południe.
Papas postarał się szybko zakończyć to spotkanie. Za wcześnie było na taki tryb życia.



Wpadł na chwilę do hostelu i zaraz pognał dalej. Nie na długo. Ponownie nas odwiedził i zameldował, że jest impreza 100 metrów od hostelu. Został zaproszony i dostał zgodę na sprowadzenie rodziny. Wystartowałyśmy z Adą błyskawicznie. Impreza dla tubylców (nie dla turystów) jest czymś, co zawsze nas kręci. Była to chyba jakaś parapetówa. Mega parapetówa!
Przywitały nas mega giga decybele i przede wszystkim bardzo gościnni i przyjaźni Laotańczycy. Zaproszono nas do stołu, gdzie główną czynnością były toasty. Podano nam szklaneczki z piwem i od razu chciano dorzucić doń lodu. My białasy jesteśmy wytresowani, że lodu w Azji się nie tyka. Przez pierwsze 5 minut udawało się. Potem, nie wiadomo, kiedy - lód był w naszych szklankach. No, cóż, trzeba być grzecznym! Siorbaliśmy to piwo z lodem. Nasi gospodarze wznosili co chwilę toast. Schemat niezmienny. Ktoś zapragnął umoczyć usta w piwie i wszyscy musieli stuknąć się szklaneczkami i pić razem. Tempo było zawrotne. Po jakimś czasie sama dokładałam sobie lód do szklanki, żeby rozcieńczyć trunek. Ciągle byliśmy zachęcani, żeby opróżniać szklaneczki do dna przy każdym toaście. Zostałam cieniasem, ale nie spełniałam tej powinności. Zaledwie co któryś raz. Ada była mniej asertywna. Pokazała Laotańczykom, że Polka potrafi :) Papasa problem w ogóle nie dotyczył. Wypijał zgodnie z lokalnym obyczajem, ale nic mu to nie robiło. Papas okazał się dyskotekowym zwierzęciem i wypocił na parkiecie wszystkie zbędne promile. Znam Papasa lat wiele, ale jego taneczny zryw zadziwił mnie.




Zaproszono nas też do zjedzenia posiłku. Znowu musieliśmy wyłączyć z umysłu mantry dotyczącej unikania ryzyka w Azji. Złamaliśmy wszystkie zasady i wkrótce okaże się, czy będzie kara :D Warto było! Jedzenie było pyszne, inne niż w restauracjach. Ada może ma trochę mniej radosne wspomnienia, bo dała się zaprosić do tak pikantnego jedzenia, że jeszcze kilka godzin później piszczała na wspomnienie tej strawy.
Laotańczycy byli bardzo gościnni i opiekuńczy. Kiedy przypaliłam Adzie rękę papierosem, pielęgnowali ją i troszczyli się jak o królową. Pilnowali, czy czegoś nam nie brakuje. Podtykali smakowite kąski i ... ciągle dolewali piwo :(
Impreza (jak każda impreza) na początku była grzeczna. Odbywała się przede wszystkim przy stołach. Później częste toasty (nawet rozwodnionym piwem) obudziły w Laotańczykach dziki zew. Najbardziej zadziwiły nas ekscesy przy ....... rurze. Wiele Pań (i Panów) odczuło wielką potrzebę wykonania kilku wyuzdanych gestów. A na początku imprezy byli tacy skromni :D
Panie pięknie tańczyły. Ada próbowała załapać rytm. Początki są trudne, ale postęp był widoczny w krótkim czasie. Szacun!
Popatrzcie na filmiki. Nawet jak czasami są do góry nogami :)








Ciężko było walczyć z lokalnym sposobem picia. Dodając do tego potwornie głośną muzykę - zdecydowaliśmy się dyskretnie ewakuować.
Pozostało nam oczekiwać ewentualnych skutków żołądkowych, ale warto było. Nawet jeżeli odchorujemy tony lodu i żarcie trzymane w upale bez przykrycia.























Ta Pani była bardzo niebezpieczna :) Ciągle poganiała z piciem!



Tu wyrzuca się wszelkie resztki i śmieci. To łatwe :)






Nie wiemy, co to była za przyczyna, ale ludzie bawili się wszędzie. Muzyka RYCZAŁA z każdego domu i podwórka. W naszym hostelu też było głośno. Były obok siebie dwie imprezy i łomot, jak wszędzie. Dobrze, że nasze pokoje były z tyłu. Mogliśmy trochę odsapnąć.
Kiedy wyszliśmy na wieczorny obchód wszechobecna muzyka nadal była wszechobecna. Gdy dotarliśmy do kompleksu świątynnego, który normalnie jest oazą spokoju, ze zdumieniem zobaczyliśmy i usłyszeliśmy, że tam też był hałas. Jakiś odpust, jarmark albo coś. Zjeżdżalnie, strzelnice, jedzenie. Nie udało nam się ustalić przyczyny tego poruszenia.







Wracając ze spaceru dołączyliśmy do grupy lokalsów. Jak zwykle serdecznie zaprosili na swoją imprezę. Podali coś na stół. Skosztowaliśmy tam nowego owocu, który wyglądał jak bulwa białego buraka i smakował jak jabłko. Nie siedzieliśmy za długo. Widać było, że nasi gospodarze mają za sobą bardzo długi dzień ;) Nie chcieliśmy im go jeszcze przedłużać, bo wyglądali, jakby mieli zaraz paść.



Z tyłu widać te dziwne bulwy. Jabłka po prostu!



Prezent. To się je :)

Znowu przedłużyliśmy nasz pobyt w Vang Vieng. Właściciel hostelu zdziwi się, jak wreszcie wyruszymy dalej. Mamy już nawet obrany cel. Nazwy nie pamiętam, ale to niedaleko. Spróbujemy dostać się tam stopem. O ile wyjedziemy stąd wreszcie :)

1 komentarz:

  1. ...it's getting better and better everyday...now Papa being a "disco-star" livr on Y.T...:-)...

    OdpowiedzUsuń