wtorek, 14 lutego 2017

Mamas&Papas i Ada jadą do Vang Vieng (wpis 33.)

Nadszedł czas wyjazdu z Luang Prabang. Pick-up mieliśmy na siódmą rano. Bandycka pora! Śniadania w hostelu serwują właśnie od siódmej. Znając realia azjatyckiej punktualności, postanowiliśmy spróbować zjeść posiłek. Papas udał się w tym celu przed siódmą na recepcję i zamówił trzy zestawy. Dla mnie był to pierwszy raz, kiedy miałam szansę zjeść śniadanie wliczone w cenę noclegu. Normalnie nie udaje mi się wstać i skorzystać z tego udogodnienia. Tym razem nie zawiedliśmy się na azjatyckiej punktualności i udało się skubnąć posiłek.
Jak wspomniałam ostatnio, zakupiliśmy bilety VIP i rzeczywiście czekał na nas autokar. Bardzo nas wzruszył ten widok. Do końca nie dowierzaliśmy własnym oczom! Oczywiście, okazało się, że entuzjazm był trochę przedwczesny. Pojazd był "VIP-inaczej"! Niemniej w porównaniu z ostatnimi doświadczeniami, autobus wydawał nam się jak z bajki! W środku nie było tak różowo. Oparcie mojego siedzenia było rozwalone. Nie było zbyt wygodnie, bo nie mogłam oprzeć się swobodnie. Oparcie siedzenia mojego sąsiada z przodu  też było rozwalone. Pan starał się nie opierać za bardzo, ale czasami musiał :) Z kolei przy większych zakrętach (a było ich mnóstwo), nie bardzo mogłam zaprzeć się na tym siedzeniu z przodu, żeby Pana nie zabić. Przewalałam się bezwładnie, jak autobus niósł. Ale i tak było lepiej niż w słynnym autobusie lokalnym z Luang Namtha do Luang Prabang. Duuużo lepiej! I krócej. Chociaż zamiast obiecanych 5 godzin, zrobiło się 7,5.

W cenie biletu był lunch. Lokalna Pani nabierała gołą ręką składniki miski z zupą i zalewała ciepłą cieczą. W międzyczasie tą samą ręką kasowała pieniądze. Może nie odchorujemy tego posiłku. Nie pierwszy raz mieliśmy taki serwis :)












Niezmiernie zajmuje nas temat toalet. Musimy stwierdzić z szacunkiem, że laotańskie toalety skromne, biedne, ale czystość (jak na Azję) na trójkę.

kibelek


umywalnia

Pan woli sikać do przepaści

Gdy ogłosili, że jesteśmy w Vang Vieng, byliśmy zaskoczeni. Szybka ewakuacja. Po drodze jakiś białas próbował dowiedzieć się ode mnie, gdzie jesteśmy. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że mam nadzieję, że w Vang Vieng. Trzy razy mnie zapytał. Potem jeszcze pokazał kartkę z napisaną nazwą. Zabraliśmy go naszym tuk-tukiem do centrum. Swoją drogą nieźle daliśmy się skroić. Tuktukowiec czy taksówkarz - podobny stan umysłu. 
Nasz nowy przyjaciel (z RPA) wziął nas za Francuzów. Chyba jeszcze nas za Francuzów nie brali :)

Hostel bardzo się nam spodobał. Taki w sumie biedny, ale był bardzo tani, więc nie spodziewaliśmy się niczego wielkiego. Klimat jest bardzo fajny. Właścicielami są Nowozelandczyk z Panią Małżonką stąd.

Miasteczko też nam przypadło do gustu. Małe, leniwe, po prostu fajne. Posiedzimy tu dłużej. Jest bardzo dużo białasów, ale w Laosie to normalne. Vang Vieng ma kiepską opinię. Jest postrzegane jako miejsce, gdzie zjeżdżają się hordy białasów nastawionych na chlanie, ćpanie i w ogóle szał. Rzeczywiście namierzyliśmy taki zakątek miasta, ale jest oddalony od naszego hostelu i nie jest zbyt wielki. Dzięki hordom białasów angielski (przynajmniej w stopniu basic) jest tu w użyciu. Jest łatwiej :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz