środa, 8 lutego 2017

Mamas&Papas i Ada w Luang Namtha (wpis 27.)

Luang Namtha to malutka mieścina, zdominowana przez białych turystów. Nie spodziewaliśmy się, że spotkamy tu takie chmary przyjezdnych. Nic tu w zasadzie ciekawego nie ma. My postanowiliśmy zostać tu jeden dzień (dwie noce), żeby złapać oddech. Po prostu polenić się :)
W zasadzie plan udało się zrealizować. Pospaliśmy, poszliśmy na nieazjatyckie śniadanko. Potem poleniliśmy się i poszliśmy na  obiadek. Ponudziliśmy się i poszliśmy na nieazjatycką kolację. Super dzień!









Laos zapamiętaliśmy z poprzedniego wyjazdu jako kraj kulinarnie trochę odmienny od sąsiednich państw. Mają oczywiście swoją laotańską kuchnię, ale żywe jest tu wspomnienie wpływów francuskich w postaci crepes i bagietek. Ponieważ turyści chętnie je spożywają, tubylcy chętnie je sprzedają  :)
Pogoda jest letnia. Dzisiaj było 27 stopni. Trochę głupio mi to pisać, bo wiem, że w Polsce zima znowu rusza do ataku, ale tak tu jest i już :)
Najgorszym doświadczeniem tego miasta są kobiety sprzedające jakieś drobiazgi. Są tak namolne, że brak słów, żeby to opisać. Atakują bez przerwy i wszędzie. Jak odmawiamy zakupu, nie rezygnują. Stoją nad głową (również w czasie naszych posiłków) i ględzą. Kiedy ignorujemy je, łapią za łokcie czy za ramię. Gorsze od natrętnych much! Nie mieliśmy wcześniej takiego doświadczenia. Mamy nadzieję, że to koloryt lokalny i w innych miejscach nie będzie tego zjawiska. Rzygać się chce, jak podchodzą. A włażą za białymi turystami dosłownie wszędzie. Do hotelu, do restauracji, night marketu, sklepu. WSZĘDZIE. Brrrr! Zresztą BABY sprzedają nie tylko pamiątki. Oferują zakazane substancje, zakazane w większości krajów. Aż się boję wymieniać nazw :)

Jedna z BAB
W Luang Namtha język angielski stał się wreszcie użyteczny. Trochę to ułatwia nasze bytowanie. Zaskoczeni byliśmy ilością bankomatów. Czytaliśmy w przeddzień wyjazdu, że w miasteczku jest jeden bankomat i często nie działa. Dementujemy! Może było tak kiedyś. Teraz nie ma najmniejszego problemu z wyjęciem gotówki. Jako pierwsze miasto za granicą chińską jest przygotowane na goszczenie turystów. Jest gdzie spać, jest gdzie zjeść, jest czym zapłacić. Nawet można wykupić jakieś wycieczki do natury za miastem, ale my tego nie sprawdzaliśmy. Tylko pod nogi trzeba uważnie patrzeć. I nie mam na myśli psich kup (jest ich sporo na chodnikach). Bardzo często widać uszkodzone włazy do studzienek. Łatwo o przygodę. Jedno jest, czego nie znalazł Papas. Nie dało się odszukać miejsca, w którym dżentelmen może się ogolić.











 Jutro jedziemy do Luang Prabang. Byliśmy już tam i chętnie zajedziemy tam ponownie. Dojeżdżamy wg rozkładu późno. Nie wiem, czy zdążę zameldować się na blogu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz