poniedziałek, 27 lutego 2017

Azja express (wpis 45.)




Thakhek opuszczaliśmy bez sentymentów. Szczególnie hotel. Tam nie mogliśmy nawet naładować sprzętów. Było jedno gniazdko, które nie trzymało wtyczek, ale przede wszystkim, strzelało snopami iskier. Nawet ręczników nie było. Pan na recepcji powiedział z rozbrajającą szczerością, że pada deszcz, więc nie ma słońca i nie mogą wyprać ręczników. Dodał, że nawet pokoje na górze nie mają! Nie wiem, co to znaczyło dla nas. Mieliśmy pokój na parterze. Wpis na blogu umieszczałam trzy razy dłużej niż zwykle. Wifi rwało co rusz. Byłam bliska rezygnacji z publikowania postu.
Było, minęło. Ruszyliśmy na wylotówkę na Savannakhet. To był kolejny cel.
Trochę ciężko było odnaleźć drogę, a potem szliśmy godzinę i dwadzieścia minut, żeby dotrzeć do głównej szosy.  Gorąco, ale nie tak strasznie, jak w Vientiane.



Zgubiłam czapkę, zakupiłam parasolkę.


W środku niczego - raptem wyrosła kolorowa miejscówka.


Kraj buddyjski, ale pozostałości po Francuzach wciąż zdobią krajobrazy.


Mieliśmy zamiar wejść pod jakiś dach i odsapnąć. Uzupełnić płyny i takie tam. Nic z tych planów nie wyszło, bo bardzo szybko złapaliśmy stopa. Jakaś miła rodzinka zabrała nas na pakę. Co prawda nie jechali do Savannakhet, ale warto było się zabrać choćby na kawałek trasy. Powieźli nas 45 kilometrów, czyli 1/3 naszej zaplanowanej trasy. Super się jechało! Trochę nas wytargał wiatr, ale nas to nie zniechęciło.








Tak moje portki potraktowała paka :)


W miejscowości, której nazwy nie znaliśmy, udało nam się zatrzymać parę aut, ale nikt nie jechał do Savannakhet.









W pewnym momencie zauważyliśmy, że niebo znowu zaczyna się pokrywać chmurami. Niby sucha pora roku! Zdecydowaliśmy się zintensyfikować nasze łapanie stopa. Nawet autobusy i tuktuki miały u nas szanse. Niestety, nic nie jechało, a niebo coraz bardziej ciemniało. Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy, ale postanowiliśmy na wszelki wypadek nie oddalać się od wioski. Jakby lunęło znajdziemy jakiś dach, a może i nocleg.
Podjechało jakieś auto. Zamachaliśmy. Samochód zatrzymał się. Młody kierowca mówił po angielsku. Zaprosił nas do auta. Było miejsce na pace, ale wobec perspektywy deszczu woleliśmy załadować się do środka. Pan powiedział, że jedzie do Pakse, czyli do miasta, które mieliśmy w planie zdobyć w następnym dniu. Pozwolił nam jechać z nim do końca. Taki strzał! 300 kilometrów!
Nie to było najcenniejsze. Młody człowiek okazał się przemiłym, interesującym rozmówcą. Większość drogi wypytywaliśmy go o Laos. Nurtowało nas wiele pytań, na które nie znajdowaliśmy wyczerpujących odpowiedzi w internecie. W czasie jazdy prawdziwy tutejszy Laotańczyk odpowiadał nam na wszystkie pytania. On też pytał, a my odpowiadaliśmy. Fantastyczny czas z przesympatycznym człowiekiem. Normalny Laotańczyk pogadał z normalnymi Polakami. Bez ściemy i upiększania.
Do Pakse dotarliśmy bardzo późno. Zaprosiliśmy naszego zbawcę na kolację. Wymieniliśmy się kontaktami i trzeba było się pożegnać.









Z powodu późnej godziny nie było czasu na bieganie za noclegiem. Chwyciliśmy cokolwiek blisko restauracji, w której jedliśmy kolację ( w zasadzie obiad). Po bliższych oględzinach wyszło na to, że znowu złapaliśmy coś w rodzaju nory :( Nie pierwszy raz! Przynajmniej nie  śmierdziało, jak w Thakhek :) I można było naładować telefony. Nawet ręczniki były! Tylko kąpać się nie chciało w tym syfie :( W nocy nie ma za dużych możliwości, żeby grymasić. Od razu po podłączeniu się do wifi, poszukaliśmy nowej miejscówki na następną noc. No, właśnie! Wifi działało! Wifi, ręczniki, gniazdka, brak smrodu. W sumie - super miejscówka ;)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz