piątek, 10 marca 2017

Bangkok wita nas - znowu (wpis 56.)

Ada maksymalnie szczęśliwa. Kupiła purée ziemniaczane.
Krótko byliśmy w Kambodży. Czasu już nie ma na żadne spontaniczne pomysły.
Za pośrednictwem hotelu kupiliśmy bilety na autobus do Bangkoku. Poprosili 15$ od osoby. Niezła cena. Już po zakupieniu biletów, doczytaliśmy się, że w miarę dobry autobus kosztuje dwa razy tyle. Droga do Bangkoku to co najmniej 8 godzin jazdy. Chcieliśmy w panującym tu upale przejechać tę trasę w jakichś sensownych warunkach. Mieliśmy malutki stresik, czym okaże się nasz wehikuł. 
Odbiór z hotelu miał być o 7:30. Autobus miał wyjazd o 8:00. Znowu bandycka pora! Skoro mieliśmy wstawać w środku nocy, zdecydowaliśmy się zjeść śniadanie, które mieliśmy w cenie pobytu. O 7:16 pojawił się nasz pojazd, który miał nas zawieźć na dworzec autobusowy. Szybko ewakuowaliśmy się, porzucając resztki śniadania.. Zawieźli nas pod jakiś hostel. Kazali czekać. Autobus zamiast z dworca zabrał nas spod tego hostelu. Pozwozili ludzi z wielu miejsc i o 8:19 ruszyliśmy. Pojazd trzeciej młodości, ale całkiem dobry. 


Czekamy....

Na granicy kazali nam zabrać bagaże i przenieść osobiście przez punkt graniczny. W opcji autobusowej, na którą liczyliśmy, plecaki miały jechać autobusem, a my pieszo pozałatwiać formalności. Mus to mus! Zabraliśmy nasze rzeczy. Przy okazji Ada przyuważyła w stercie bagaży plecak z naszywką Grateful Dead. Papas oczywiście poczekał na właściciela, żeby się z nim natychmiast zaprzyjaźnić.
Wyjazd z Kambodży zajął dosyć mało czasu. Pobierali, jak zwykle, odciski wszystkich 10 palców. Dziwny to przepis. Nie wiem, czemu służy. Kwitnie tu pośrednictwo przyspieszania przekraczania granicy. Trzeba podać paszport z pieniążkiem w środku i jakiś usłużny człowiek załatwia wszystko, bez konieczności pobierania odcisków palców. Nawet mnie to trochę ominęło. Gdy położyłam na czytniku cztery palce (bez kciuka) prawej ręki, coś nie zadziałało. Wiedziałam, o co chodzi. Mam jednego palca troszkę innego niż pozostali przedstawiciele naszego ludzkiego gatunku.  Pan na granicy nie kumał, co się dzieje i zrezygnował z pozostałych odcisków. Widać, jakie to jest ważne ;) Innych przekraczających granicę sumiennie skanowali. Kiedy wyszłam na zewnątrz pomieszczenia z ważnymi funkcjonariuszami, zobaczyłam, że mam fajne ujęcie do zrobienia zdjęcia Papasowi, który właśnie zaczął załatwiać formalności. Wewnątrz był zakaz fotografowania, ale ja już byłam na zewnątrz. Jakiś mundurowy koleś natychmiast do mnie podszedł ze słowami "no photo" i zajrzał na ekran mojego telefonu. Co za  czujność! 

Wejście na przejście graniczne od strony kambodżańskiej 

Żegnamy Kambodżę

Ten człowiek z ładunkiem też jedzie na granicę.
Po tajskiej stronie była bardzo duża kolejka. W sumie oba punkty przeszliśmy przez około godzinę. Naprawdę niezły wynik! I nikt nie żądał żadnych łapówek! Nawet jednego dolara! 
Po wyjściu z przejścia granicznego, zaczęliśmy poszukiwania naszego autobusu. Zamiast pojazdu znaleźliśmy naszych współpodróżników. Rozwaliliśmy się pod KFC w oczekiwaniu..... na coś. Po jakimś czasie zawołali, że mamy iść do tuktuka, który zawiezie nas do autobusu. Poszliśmy, ale nie wystarczyło miejsc. Wróciliśmy pod KFC. Po jakimś czasie znowu zawołali do tuktuka. Załapaliśmy się, ale inni zostali.

Papas z Deadheads'em
Wyglądało na to, że autobus stał w jakiejś ugadanej miejscówce, a pasażerowie byli nieśpiesznie dowożeni jednym malutkim tuktukiem. W miejscu docelowym czekało pomieszczenie z wentylatorami, lodówką z napojami, jedzeniem. Chętnie byśmy skorzystali, ale nie mieliśmy lokalnej waluty.
Pierwszy raz spotkaliśmy się z sytuacją, że po przekroczeniu granicy nie było żadnej możliwości pozyskania lokalnej waluty. Bankomat, kantor czy cokolwiek. A tutaj NIC. Kiedy dowieźli nas do miejsca postoju autobusu, byliśmy tak wypoceni i spragnieni, że bez zmrużenia oka zapłaciliśmy 2$ za puszkę piwa 330 ml. Tylko dolary mieliśmy, po pobycie w Kambodży. Tam nawet bankomaty oferują dolary i/zamiast lokalnej waluty. W Tajlandii wołają o ichnią walutę. Jeżeli w dolarach, to płaci się dwa razy drożej. Patelnie była niewyobrażalna. Picie musieliśmy kupować, nawet przepłacając. Możecie sobie co nieco wyobrazić, kiedy spojrzycie na fotkę z moim szlachetnym tyłem. Tyle płynu spłynęło po moich plecach.

Zdjęcie dedykuję Adiemu :)
Znowu czekanie

Nowy przyjaciel Papasa

W "tanim" kraju mała puszka coli kosztuje 1$ 

Ciągle donosili nowe bagaże.

Przy wejściu do publicznej toalety napis z prośbą o zdejmowanie butów. Nikt nie decydował się na ten samobójczy czyn.
W sumie od wyjścia z przejścia granicznego kwitliśmy jeszcze dwie godziny, zanim wyruszyliśmy w dalszą drogę.
Planowo mieliśmy być w Bangkoku około godziny 16. Dojechaliśmy o 19. Autobus zatrzymał się przy jakimś monumencie w centrum miasta. Tempo, w jakim wyrzucili bagaże z bagażnika i odjechali, zasługuje na najwyższy podziw. Na tym ostatnim etapie zrozumieliśmy ewenement niskiej ceny za przejazd. Autobus startował i kończył przejazd poza dworcami autobusowymi. Korzystanie z takich miejsc wiąże się dodatkowymi kosztami. Wyrzucając nas nielegalnie w samym centrum zrobili nam przysługę, a sobie oszczędzili kosztów. Standard pojazdu, przymusowy postój w zaprzyjaźnionym "pitstopie", (żeby każdy pasażer coś kupił, chociażby z nudów).  W sumie zaoszczędziliśmy 50% na cenie biletów, a sam przejazd był całkiem ok.
Podczas przymusowego "pitstopu" zrobiliśmy rezerwację hotelu. Przypadkiem autobus wysadził nas bliziutko od naszej miejscówki. Kolejny bonus. Rozpoczęliśmy ostatni króciutki etap naszej podróży. Bangkok - miejsce naszego odlotu do Polski.

Miałam wrzucić dzisiaj relację Ady z Angkor Wat. Obiecuję na jutro :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz