piątek, 17 lutego 2017

Mamas&Papas i Ada w drodze na Błękitną Lagunę (wpis 36.)



Znowu przedłużyliśmy pobyt w Vang Vieng. Bardzo nam tu dobrze. Stwierdziliśmy, że lenimy się ponad miarę i postanowiliśmy udać się na Błękitną Lagunę - tutejszą atrakcję turystyczną. Zakupiłam nawet czapkę, żeby osłonić głowę przed wyjątkowo ostrym słońcem. Pierwszy raz w czasie tego wyjazdu poczułam, że czapka być musi! Jedyna, która pasowała mi rozmiarem i kolorem ma z przodu napis reklamujący lokalne piwo, ale noszę ją z godnością :)
Po europejskim śniadanku w hostelowej restauracji i krótkim mizianiu nowego kotka Ady - wyruszyliśmy dziarskim krokiem do laguny.







Poszliśmy nad rzekę. Znaleźliśmy most, przez który przechodzi się bez opłat. Trochę dziurawy  i wąski, ale spoko! Przeszliśmy na drugą stronę rzeki i skierowaliśmy się do laguny. Po drodze zobaczyliśmy drogowskaz do jaskini, którą poprzedniego dnia rekomendował właściciel hostelu. Postanowiliśmy zboczyć z trasy i obejrzeć to cudo. Kilka dosłownie metrów od rzeki zaczęły się wiejskie krajobrazy. Góry na horyzoncie, jakieś pola uprawne, krowy. Natura z każdej strony. Zaczęliśmy rozłazić się po polach, ale przypomnieliśmy sobie, że w Laosie trzeba trzymać się ścieżek. Wciąż jest tam wiele miejsc z minami - smutna pamiątka po cudzej wojnie.














Nie zajęło nam zbyt wiele czasu dotarcie do celu. Musieliśmy oczywiście kupić bilet. W Laosie podoba nam się, że wszędzie trzeba kupować bilety, ale są bardzo tanie. Kosztują tyle co jedno piwo. W Chinach wiele razy rezygnowaliśmy z wejść na znak protestu na bandyckie ceny biletów. Oni tam kompletnie podurnieli! Rozumiemy, że miejsca odwiedzane przez zwiedzających wymagają utrzymania, i że to kosztuje. Byliśmy w wielu krajach, ale to, co wyprawiają Chińczycy, to mega przegięcie. Laos - dużo biedniejszy kraj - kombinuje dużo rozsądniej.

Kasa

Hamak, integralna część kasy.
Po zakupie biletów rozpoczęliśmy wspinaczkę. W pewnym momencie zrezygnowałam. Bałam się, że nie podołam i narobię grupie kłopotów. Było bardzo stromo. Drabinki rozklekotane. Lepiej nie ryzykować.







Gdy zeszłam na dół, Pan kasjer zawołał mnie, żebym przyszła umyć ręce. Nie bardzo się kwapiłam. Mycie rąk w wiadrze z brudną wodą, wielokrotnie używaną  nie mieściło się w standardach unikania zagrożeń. Promiennym uśmiechem podziękowałam. Pan nie rezygnował. Wystawił wiadro przed kantorek. Jeszcze raz podziękowałam i lekko zaczęłam się wycofywać. Pan chwycił wiadro i pobiegł za mną. Ja zwiewam, Pan goni. Poddałam się. Nie chciałam być niegrzeczna. Wymyłam rączki w mętnej wodzie. Pan pobiegł do kantorka i przyniósł rolkę (nowiutką!) papieru toaletowego, żebym mogła moje czyste ręce wytrzeć. To bardzo sympatyczne, kiedy ktoś tak stara się, żeby dogodzić :)

Ada i Papas pozostali najpierw  na trasie, ale wkrótce zrezygnowali, stwierdzając, że bardzo dobrze zrobiłam schodząc wcześniej. Najśmieszniejsze było to, że ja zrezygnowałam (nieświadomie) przy wejściu do jaskini, a Ada i Papas zupełnie niepotrzebnie gramolili się wyżej. Wejście było nieczytelnie oznakowane i cały wysiłek był niepotrzebny. Schodząc znaleźli jednak jaskinię. Trud był nie całkiem na marne.







Po eksploracji miejsca, zrezygnowaliśmy z dalszej drogi. Przyrzekliśmy sobie solennie, że jutro się udamy do Błękitnej Laguny i ŻADEN leń nas nie powstrzyma. Z czystym sumieniem wróciliśmy do miasta.





2 komentarze:

  1. ...tomorrow Blue Lagoon...hmm...makes me wonder: Are you all going NAKED ???...the way i seem to remember the Movie they were always naked weren't they ...???...:-)...

    OdpowiedzUsuń
  2. You are not asking about food :) so, we can't answer for your question :)

    OdpowiedzUsuń