Luang Prabang odwiedziliśmy już w czasie naszej poprzedniej podróży do Laosu. Minęły dwa lata. W mieście czujemy się jak ryba w wodzie. Adzie też tu się bardzo spodobało. Twierdzi nawet, że jest to dla niej miejsce numer jeden w czasie naszej azjatyckiej wyprawy.
Poszliśmy na śniadanie do tej samej Pani, co kiedyś. Na obiad też w to samo miejsce co dwa lata temu. Nawet był "nasz" Pan z pierogami. Śpimy w tym samym hostelu, chociaż to nie jest już taki sam hostel. Nie narzekamy, jest nam wygodnie. Po prostu podróż sentymentalna.
Sporo w Laosie widać Polaków. Jedni ze spotkanych w czasie obiadu, rozbawili mnie. Przekazywali sobie podnieceni nazwę miejsca, gdzie można się zabawić w standardzie europejskim. Po co jechać tyle kilometrów na drugą półkulę, żeby szukać klimatów europejskich???!!! No, cóż, każdy lubi, to, co lubi :)
Zaczynamy zastanawiać się się nad kolejnym etapem podróży. Po ostatnim przejeździe autobusem mamy stracha przed jazdą dłuższą niż jakieś 4-5 godzin. Na VIP-ów nie chcą nas brać :( Na pewno po doświadczeniach z poprzedniej wyprawy, nie piszemy się na minivany. Mieliśmy zawsze pecha, że zostawały dla nas tylko miejsce z tyłu. Przy braku pasów bezpieczeństwa i jakości laotańskich dróg, zawsze kończyły się te podróże z poobijanymi głowami. Pomyślimy jutro, co robić dalej. Finalnie będziemy się kierować do stolicy, Vientiane, bo stamtąd Ada wypatrzyła tanie loty do Bangkoku.
Nie będę się więcej rozpisywać. Popatrzcie na zdjęcia. Sporo tego jest.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz