sobota, 18 lutego 2017

Świat znowu jest mały (wpis 37.)



Kolejny dzień w Vang Vieng. Co chwilę przedłużamy pobyt, ale to już będzie chyba naprawdę koniec naszej bytności tutaj. Zgodnie z postanowieniem z poprzedniego dnia, wybraliśmy się do Błękitnej Laguny. Postanowiliśmy pójść pieszo. Od rzeki to około 7 kilometrów, ale co to dla nas! Po fakcie stwierdzamy, że trochę przesadziliśmy. Marsz pod górę w upale ponad 30 stopni nie jest zbyt komfortowy. Dowodem na pochopność naszej decyzji był brak jakichkolwiek innych piechurów na trasie. Jak później wspomnieliśmy paru osobom o naszym wyczynie, budziliśmy szacun :) Skutkiem dodatkowym naszej lekkości w podejmowaniu decyzji, było spalenie mojej i Ady lewych stron ciała. Będąc w Azji ponad miesiąc i nastawiając się codziennie na działanie tutejszego mocnego słońca, nie pomyślałyśmy ani przez sekundę, że jeszcze może nas tak podpiec.
W ostatecznym rozrachunku jesteśmy zadowoleni z marszu. Rany wyliżemy, a wspomnienia mamy fajne. Super widoki. Obserwowanie tubylców. Nowe przyjaźnie.









Zatrzymaliśmy się na chwilę na kolejny odpoczynek przy małym sklepiku. Siedział tam starszy Pan, który mówił po angielsku. Pogadaliśmy sobie troszkę i uznał nas za przyjaciół. Pobiegł po małą plastikową buteleczkę, wypchaną jakimiś patykami. Poczęstował każdego z nas kieliszeczkiem płynu z tejże buteleczki. Przez grzeczność łyknęliśmy. Mocne było jak diabli. Po konsumpcji Pan powiedział, że to nie alkohol ;)  To lekarstwo, które zwiera między innymi opium. Ładnie nas załatwił :D









Od Pana do laguny było już tylko 10 minut marszu. Na miejscu okazało się, że to po prostu kąpielisko z różnymi udogodnieniami i zabawkami. Zwykła komercha.
Ada szła z nastawieniem, że będzie się kąpać. Ciężko jej było przybrać się do zimnej wody. Papas, który nie planował pływania, w dwie minuty wskoczył do wody, żeby zachęcić młodą damę. Po kąpieli Ada zeznała, że woda w sumie zimna nie była.
















Kiedy odpoczywaliśmy w takiej specjalnej altance, podszedł do nas młody człowiek i zapytał po angielsku, czy prowadzimy hostel w Gdańsku, a konkretnie Hostel Mamas&Papas. Zaskoczeni potwierdziliśmy. Okazało się, że był to Holender, który latem mieszkał w naszym hostelu. Niesamowite! W Laosie, na drugiej półkuli takie spotkanie! Pogawędziliśmy, posłuchaliśmy miłych słów o naszym hostelu. Bardzo fajna sytuacja. Świat jest taki mały! Ciągle się o tym przekonujemy.



Szykując się do powrotu, zastanawialiśmy się, czy podołamy marszowi. Było parę tuk-tuków przy "lagunie", ale wiedzieliśmy, że ruszając stamtąd takim pojazdem uzyskamy "super" cenę. Postanowiliśmy wracać pieszo i ewentualnie łapać coś po drodze. Łatwo się planuje, gorzej z realizacją. Wszystkie mijające nas tuk-tuki były pełne. Czuliśmy, że może być trochę ciężko maszerować, ale nie było wyjścia. Szliśmy. Na szczęście Ada nie poddała się i złapała stopa. Wsiedliśmy do klimatyzowanego auta i w moment dojechaliśmy nad rzekę. Muszę przyznać, że chyba w samą porę przerwaliśmy pobyt na słońcu. Ja osobiście zjarałam się trochę za bardzo. Jakbym pomaszerowała na słońcu jeszcze godzinę czy dwie, mogłyby być fatalne skutki. Jak zwykle wszystko skończyło się dobrze :)








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz