Pozdrawiamy serdecznie z Eindhoven - ostatniego przystanku w naszej podróży. Jak w wielu momentach jesteśmy tu nieoczekiwanie dla nas samych. Mieliśmy wykupiony powrót z Marsylii przez Londyn, a lecimy z Girony przez Eindhoven. Nie chciało nam się jechać z powrotem do Francji, bo to dodatkowy koszt i czas. Poza tym tak jakoś wyszło, że bardzo daleko odjechalismy od naszych pierwotnych planów. A w Eindhoven jeszcze nie byliśmy, więc była okazja odwiedzić.
Czytaliśmy, że nie ma tu za wiele do zwiedzania. Potwierdzamy. Miasto było mocno zniszczone w czasie wojny i odbudowało się niezbyt interesująco dla przeciętnego oglądacza.
Udało nam się trafić na coś w rodzaju targu i po raz kolejny stwierdzamy, że gdziekolwiek idzie sie w takie miejsce, zawsze coś ucieszy oko. Tutaj najbardziej rzucają się w oczy stragany z rybami i sery. Oczywiście zjedliśmy natychmiast po tradycyjnym holenderskim śledziku. To tutejszy fast-food. Jest na pewno "fast", ale jest naturalny i pyszny. W sumie taka wizytówka przekąskowa Holandii.
Potem poszliśmy zjeść do "chińczyka". Spodziewaliśmy się zapłacić rozsądne pieniądze. Zamówiliśmy po zupie i coś na drugie. To drugie okazał się też być zupą, tyle że na bazie kleiku ryżowego. Ada byłaby zachwycona. My wyszliśmy prawie głodni. Ja nie dałam rady w ogóle. Papas próbował coś z tego kleju wyłowić. Taki zawód na koniec podróży :(
Ponieważ pogoda nie była już "hiszpańska", dosyć szybko wróciliśmy do hotelu. Mieszkamy w najdroższym hotelu w naszej podróżniczej karierze. Tu wszystko jest strasznie drogie, a miejscówki do spania szczególnie. Chcieliśmy być blisko lotniska, żeby jutro bez pośpiechu wybrać sie na samolot. Ten hotel jest dosłownie na lotnisku. Można by w kapciach zejść. Ale cena wciąż boli! Oj, boli :) Zwłaszcza, że na pewno nie jest to najfajnieszy ani najlepszy, w jakim spaliśmy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz