piątek, 5 lutego 2016

Mamas&Papas w Beziers



W Beziers znaleźliśmy się w zasadzie przez przypadek. Lot do tego miasta był dużo tańszy niż w inne okolice. Nie przeszkadzało nam to zupełnie. Słyszeliśmy kiedyś o tym mieście w kontekście historii Katarów i chętnie tu przylecieliśmy. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od odwiedzenia miejscowej hali targowej. Takie mamy hobby. Zawsze zachodzimy do takich miejsc. Pięknie widać lokalny koloryt. Mogłoby się wydawać, że odwiedziny hali targowej europejskiego kraju nie mogą wnieść wiele nowego do naszej wiedzy czy wyobrażeń. Zwłaszcza w dobie globalizacji. Nic bardziej mylnego. Również europejskie hale są bardzo interesujące. W Beziers zaobserwowaliśmy, że Francuzi używają ogromnej ilości gatunków różnych sałat i tym podobnych warzyw liściastych. Niektóre z rzadka widywałam w Polsce, jednak widać gołym okiem, że tu się różnimy. Także wiele różnych bulw widziałam pierwszy raz w życiu. Nie wiem nawet, jak się nazywają i czego szukać w restauracjach, żeby poznać francuskie tradycje kulinarne. 










Jadąc w lutym na południe Europy zawsze liczymy na trochę lata zimą. W Beziers nie było źle, ale czekamy na możliwość wypicia kawy w ogródku kawiarnianym będąc odzianym w koszulki z krótkimi rękawkami.



W Beziers nie spodobało nam się. Miasto jak miasto. Są miejsca ładniejsze i mniej ładne. Bardzo dużo budynków opuszczonych i/lub zaniedbanych. I to w centrum miasta! Wygląda na to, że centrum zasiedlane jest masowo przez przybyszy spoza Europy. 
Próbowaliśmy pozwiedzać, ale nie bardzo było co. Nieliczne polecane w informacji turystycznej miejsca  były zamknięte albo nieciekawe.






Miejscem polecanym jest antyczny amfiteatr, który powstał w czasach rzymskich. Wdrapaliśmy się zgodnie ze wskazaniami mapy i co? Popatrzcie na poniższe fotki. Kilka cegieł pomiędzy współczesnymi budynkami i trochę na dole. Nikt się nie zająknął, że to w zasadzie miejsce, gdzie BYŁ amfiteatr, a nie amfiteatr sam w sobie. Nie warto było gramolić się dla takiego widoku. 




Nagrodą za trudny dzień był obiad w chińskiej restauracji. A potem kolacja też u "chińczyka". Chodząc między azjatyckimi knajpami zorientowaliśmy się, jak bardzo blisko hotelu byliśmy poprzedniej nocy. Doszliśmy prawie na miejsce i wtedy wróciliśmy na stację, żeby zwiększyć sobie szanse na odnalezienie swojego lokum. Wszystko przez brak możliwości skomunikowania się w inaczej niż po francusku. Pantonima nie zawsze działa. Francuzi są naprawdę bardzo życzliwi i chętni do pomocy. Widać nawet, że brak znajomości innych języków przeszkadza im. Niemniej nie uczą się. Swoją drogą mamy codziennie kalambury do rozwiązania i pokazania. Rozwijamy się :)



Wczoraj Emily uświadomiła nas, że był "tłusty czwartek". Nie mając pączków pod ręką zorganizowaliśmy to po ...chińsku.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz