Ostatni poranek w Gironie powitał nas deszczem. Było ciepło, ale mokro. Miałam nawet plan obrazić się trochę na Papasa. Wszak sprawdzał prognozy i obiecywał ładną pogodę, ale ostatecznie darowałam mu to niedociągnięcie. Przecież wyjeżdżaliśmy już stąd.
Zamiast autobusu wybraliśmy pociąg. Udało nam się kupić bilet w jakiejś promocji. Zamiast 26 euro 19, zamiast 4 godzin 2. Czysty zysk! Na dodatek część drogi mieliśmy przebyć tutejszym TGV. Trochę nas zaskoczyło, że jak na lotnisku musieliśmy zdjąć wierzchnie odzienie i prześwietlali nam bagaż. To niby dla bezpieczeństwa i nie mamy nic przeciwko. Tylko żeby jeszcze robili to tak bardziej z sercem.
W Barcelonie mieliśmy przesiadkę. Niby było 35 minut, a ledwie zdążyliśmy. Dzikie tłumy, kiepsko z informacją. Ale ostatecznie dotarliśmy do Tarragony.
Hotel znowu trafił nam się całkiem przyjemny. Zauważyliśmy, że nie widzieliśmy w żadnym z dotychczasowych hoteli ani jednego gościa. Słyszeliśmy przez ściany i drzwi, że ktoś jest, ale nie dane nam było spotkać nikogo. I to jest coś, czego nam brakuje - możliwości poznania kogoś i pogadania. Na tym zresztą polega przewaga hostelu nad hotelem, że łatwiej nawiązać znajomość. W Tarragonnie zobaczyliśmy w czasie śniadania troje ludzi. Tłum po prostu!
W Tarragonie widać znacznie mniej katalońskich flag. W kilku miejscach widać, że miasto miało swoje początki w czasach starożytnych . Jest to przyjemne miejsce i najważniejsze, jest CIEPŁO. Nawet bardzo ciepło. Z początku wyszliśmy za ciepło ubrani. Widzieliśmy w telewizji, że prawie cała Hiszpania zmaga się z wybrykami aury. Są powodzie na północy, wichury i ulewy w Madrycie i byle jak w reszcie kraju. Tylko dla nas Papas załatwia super pogodę!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz