czwartek, 4 lutego 2016

Mamas&Papas lecą do Francji




Wystartowaliśmy!!! Nie obyło się bez przygód.
Ostatnie dni przed wyjazdem byłam bardzo zajęta. W dwie ostatnie noce przed wylotem przespałam w sumie 4,5 godziny.  W noc poprzedzającą wyjazd poszłam spać o szóstej rano. Nic dziwnego, że nie zareagowałam na budzik o siódmej. Spałam spokojnie, bo wiedziałam, że Papas na pewno wstanie i wytarga mnie z łóżka. Nie tym razem....
Coś mnie obudziło. Spojrzałam na zegarek a tu 7:50!!! O ósmej mieliśmy wyjść, a tu cisza wszędzie i Papasa ani widu ani słychu! On też zaspał! Ów dźwięk, który mnie wyrwał ze snu okazał się być telefonem od p.Czesi, która nieświadomie uratowała nam tyłki i nasz wyjazd. Wyraz twarzy Papas w momencie, gdy go budziłam - bezcenny. W ciągu 15 minut byliśmy w taksówce. Pan taksówkarz dał z siebie wszystko i mogliśmy rozpocząć swoją podróż.
Pierwszy etap - lot do Paryża Beauvais. Cztery godziny na lotnisku. Zauważyliśmy, że po listopadowych zamachach Francuzi są bardzo czujni. Po lotnisku bez przerwy przechadzały sie patrole wojskowe. Panowie mieli kamizelki kuloodporne i długą broń. Widać było, że autentycznie patrolują lotnisko. Byli skupieni i poważni. Również kontrola bezpieczeństwa była bardzo dokładna. Dawno (albo nigdy) nie widziałam, żeby tak dokładnie sprawdzali podróżnych. Kontrola kontrolą, ale nożyczki i tak przewiozłam :)




Z Beauvais godzinka lotu i już byliśmy w Beziers. Beziers wybraliśmy dlatego, że można było polecieć tanio. 120 złotych od osoby. Początkowo myśleliśmy o Montpellier, ale tam ceny biletów zaczynały się od 3000 zł. Z Beziers do Montpellier jest tylko 50 kilometrów.
Początek dnia mieliśmy nerwowy, nie inaczej było na koniec. Z lotniska podjechaliśmy do dworca kolejowego i stamtąd wybraliśmy się pieszo do hotelu. Miało być nie więcej niż 20 minut spacerkiem. Wyszło jak zwykle. Najpierw władowaliśmy się w jakąś szemraną okolicę. Zgubiliśmy drogę i nie było kogo zapytać. Jak było kogo zapytać, język angielski nie był rozumiany. Kręciliśmy się po ciemku nie wiedząc dokładnie, czy dobrze idziemy. Wiatr urywał nam głowy, droga przedłużała się. Wypatrywaliśmy z całych sił taksówki, ale bez sukcesu. Zauważyliśmy na przystanku autobus miejski, który miał napisane na przedzie, że jedzie na dworzec. Postanowiliśmy wrócić na stację w nadziei złapania taksówki. Wiadomo, pod dworcem zawsze coś jest.
Tym razem nie było :( Próbowaliśmy dzwonić na numer telefonu wywieszony na postoju, ale nie udało się połączyć. Koło nas kręciła się jakaś para Anglików i próbowali tego, co my. Poszliśmy do dworcowego sklepu prosić, żeby ktoś z tubylców pomógł nam wezwać taxi. Pani była bardzo miła, ale nie mówiła oczywiście po angielsku. Okazało się za to, że zna hiszpański i jakoś dogadałyśy się. Pani wysłała nas do zawiadowcy stacji. Powiedziała, że on nam na pewno pomoże. Pan zawiadowca też był miły i też nie mówił po angielsku. Na szczęćie w biurze znalazła się osoba ze znajomością tego języka. Zadzwoniła po taksówkę i powiedziała, żebyśmy poszli z powrotem na postój i samochód zaraz będzie. Po paru minutach podjechała taxi z kierowcą nie mówiącym ani słowa po angielsku. Mówił do nas piękną francuszczyzną i nie chciał nas zabrać. Okazało się, że była to taksówka, którą ktoś zamówił dla Anglików, naszych towarzyszy wieczornej niedoli. Pan odjeżdżając powiedział, że przyjedzie zaraz kierowca mówiący po angielsku.
Muszę tu nadmienić, że Papas został w moich oczach prawdziwym bohaterem (po raz kolejny). Ostatnio uczył się trochę francuskiego i udaje mu się coś czasami zrozumieć. Gdyby nie to, zginęlibyśmy marnie. Tu naprawdę ludzie nie mówią po angielsku. Prędzej (o, dziwo) można porozumieć się po hiszpańsku, ale to też nie jest częste.
Wracając do taksówek, podjechał kolejny wóz, ale to chyba nie był ten, na który czekaliśmy. Pan nie mówił po angielsku. Wsiedliśmy i było prawie cudnie. Prawie. Pan włączył za wysoką taryfę i do kwoty z taksometru dodał parę euro. Taksówkarz bez względu na narodowość, to chyba po prostu stan umysłu. Orżnąć turystę święta sprawa! Znamy to doskonale z Gdańska. Ale było już nam wszystko jedno. Złaziliśmy się w wichurze niemiłosiernie. Umęczeni i głodni chcieliśmy jak najszybciej zakończyć ten dzień. Weszliśmy do hotelu i przyjęła nas pani, która... nie mówiła po angielsku. Udało się nam wyciągnąć z niej informację o najbliższym sklepie. Kupiliśmy tam obrzydliwe kanapki i padliśmy, jak muchy. Zasnęliśmy w ubraniach, bez mycia. Ogłaszamy rozpoczęcie francuskich wakacji.
Jutro zdjęcia i relacja.



1 komentarz: