niedziela, 26 stycznia 2020

Hanoi (wpis 18.)



Po krótkim i intensywnym pobycie w Hue, nadszedł czas wyruszyć na lotnisko. Jak ja nie lubię lotnisk!!! Niestety, czasami trzeba skorzystać....
Lotnisko w Hue jest malutkie, ale wszystkie procedury takie same, jak na każdym innym.
Przy bramce przyczepili się do bagażu Papasa. Pani dobrotliwie poradziła, żeby wyjął z plecaka jakieś ciuchy i nałożył na siebie. Chodziło o wagę bagażu. Papas odszedł na bok. Wyjął z plecaka komputer i przekazał Witkowi, który był już po odprawie. Łatwiej wyjąć kompa niż kilogram ubrań. Pani zaakceptowała nowy bagaż i mogliśmy udać się na security. Tam kolejny raz udało mi się przeszmuglować nożyczki do paznokci. Jak oni sprawdzają?!
Przyjechaliśmy na lotnisko za szybko. Przyszło kwitnąć. Dłużej siedzieliśmy na lotnisku niż trwał lot. Tak bywa...











Po wylądowaniu w Hanoi wyruszyliśmy na poszukiwanie transportu do miasta. Sprawdziliśmy w aplikacji Grab (tamtejszy Uber), że koszt wyniósłby 140 000 dongów.  Nie możemy ogarnąć do końca tej aplikacji, żeby móc zamawiać transport, ale nawet to, że poznamy orientacyjny koszt, pomaga w negocjacjach z taksówkarzami.
Pierwszy zapytany taksiarz zawołał 400 000 dongów. My zaplanowaliśmy wydać nie więcej niż 200 000. Gdy odchodziliśmy od auta natychmiast zszedł do 300 000. Za dużo! Podeszliśmy do innego. Ten poprosił 500 000 dongów. Natychmiast zakręciliśmy się na pięcie i nie byliśmy nawet ciekawi, do ilu zejdzie? 
Znaleźliśmy przystanek autobusowy i ekspresową linią 86 dojechaliśmy do centrum za kwotę 35 000 od osoby. Potem musieliśmy jeszcze podjechać jeden przystanek linią lokalną za 7 000 od osoby. Powód był trywialny. Taki dystans bez problemu załatwiamy z buta, ale most był tylko dla samochodów. Dla pieszych i rowerzystów zakaz! Tak, więc za 168 000 dongów za całą drużynę dotarliśmy na miejsce. Zmieściliśmy się w zaplanowanym budżecie. 



Zarezerwowany hotelik był bardzo fajny. W spokojnej lokalnej okolicy, ale blisko (tylko przez most) do centrum.
Przede wszystkim zajęliśmy się poszukiwaniem miski. Głodni byliśmy, jak diabli! A tutaj ZONK! Wszystko pozamykane, bo Wietnamczycy już świętują Nowy Rok! Popadliśmy w lekką panikę, którą potęgował niezmniejszający się głód. Przeszliśmy pełni nadziei jakiś dystans i zdecydowaliśmy się niezwłocznie powrócić do jedynego otwartego punktu, który minęliśmy na początku trasy. Sprzedawali tam sajgonki. Tylko sajgonki. Odpędziliśmy marzenia o misce zupy lub porcji ryżu z jakimś apetycznym dodatkiem. Pognaliśmy po sajgonki. Zdążyliśmy.....










Kolacji postanowiliśmy poszukać za mostem. Nie zawiedliśmy się. Po drugiej stronie rzeki miliony ludzi i wszystko pracuje. Tłumy, hałas, korki. Wiadomo, Hanoi! Spędziliśmy tam trochę czasu, ale to natężenie życia miasta było trudne do zniesienia. Znowu nalataliśmy się w poszukiwaniu miski. Pełno wszystkiego, ale ceny typowe do strzyżenia białasów. Ostatecznie był sukces! Udało się zjeść coś po normalnej cenie. Ale hałas i harmider nie do zapomnienia!
























































Rano start do Cat Ba. Tam też mogą już świętować. Nalatamy się za miską.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz