Ciągle za czymś gonimy. Tym razem lataliśmy po Can Tho, żeby ogarnąć, jak wydostać się z miasta. Kierunek Sa Dec.
Przede wszystkim bariera językowa. Bardzo trudno spotkać kogoś, kto mówi po angielsku. Jeżeli już złapiemy taką osobę, to angielski jest bardzo basic. Nie inaczej było tym razem.
Pan w hotelu porozumiewał się tylko za pomocą translatora. Postanowiliśmy więc, że poszukamy na mieście jakiejś informacji turystycznej. Niestety, nie znaleźliśmy. Wtedy zdecydowaliśmy się szukać jakichś hoteli, w nadziei, że na recepcji angielski będzie żywy. Nie zadziałało :( Aczkolwiek pewna młoda dama zadała sobie wiele trudu, żeby nam pomóc. Na koniec poinformowała, że nie ma bezpośrednich autobusów do Sa Dec. Trzeba jechać z przesiadką. Gdzie jest dworzec autobusowy - nie wie. Trudno,musimy szukać dalej. Gdzieś po drodze weszliśmy do biura podróży. Nie zajmowali się sprzedażą biletów autobusowych, ale jedna z dziewczyn mówiła całkiem dobrze po angielsku i chciała pomóc. Powiedziała, że autobusy do Sa Dec jeżdżą co chwila, trzeba tylko udać się na dworzec autobusowy. Gdzie jest dworzec? Nie wiedziała, ale zadała sobie trud porozmawiania z koleżankami i poguglowania. Pokazała nam lokalizację dworca na mapie. Sukces! Potem okazało się, że jednak nie bardzo :) Ale jesteśmy przyzwyczajeni, że tu tak bywa, więc nie napinaliśmy się.
Can Tho jest miastem hałaśliwym (jak to w Wietnamie) i w sumie nie urzekające. Może za krótko tu byliśmy, ale czasu za wiele nie ma, żeby siedzieć tygodniami w jednej miejscowości. Ale zawsze warto zobaczyć każde nowe miejsce.
Ostatniego dnia i wieczora pogubiliśmy się Betaszą i Witkiem. Głównie ja się pogubiłam. Musiałam coś tam porobić w nocy dla Polski (w Azji noc, w Polsce wieczór) i nie dałam rady wstać rano. Towarzystwo wstało skoro świt rozpierzchło się w podgrupach i tyle ich widziałam. Wieczór chcieliśmy spędzić w czwórkę. Betasza przysłała fotkę z nazwą ulicy, gdzie biesiadowała z Witkiem. Niestety, tubylcy podawali nam sprzeczne informacje, jak dojść. Podobnie jak mapy googla i maps.me. Zrezygnowaliśmy ze wspólnej kolacji całej Bandy. Poszliśmy solo. Papas był bardzo zadowolony ze swojej ryby. Ja zamówiłam kurczaka pieczonego. Zamiast tego dostałam kurczaka "z wody". W całości! Z głową i łapami. Zanim zdążyłam zrobić zdjęcie, wleciała Pani w plastikowych rękawiczkach i rozszarpała kurczę na strzępy, czyli porcje. Znowu angielski, a w zasadzie jego brak, popsuł nam szyki. Pieczony kontra niedogotowany kurczak z wody to jednak nie to samo! Z drugiej strony wciąż i wciąż padamy ofiarą nieporozumień językowych, więc nie przejmujemy się tym. Najwyżej pośmiejemy się :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz