W Sa Dec byliśmy tylko jeden dzień, chociaż planowaliśmy pierwotnie zostać ze dwie noce. Nie było po co. Zanim wyruszyliśmy Betasza i Witek bohatersko wstali bladym świtem, żeby odwiedzić słynny rynek kwiatowy. Dla mnie i Papasa pora był zbyt bandycka i odpuściliśmy sobie.
Po ich powrocie recepcjonistka wezwała nam taksówkę. Taksówkarz był bardzo oporny w konwersacji. Pisaliśmy przez translator, że potrzebujemy dostać się na dworzec autobusowy. Nie wydaje mi się, żeby takie zdanie nie zostało przetłumaczone poprawnie. Pan jednak nie rozumiał. Odstawialiśmy kalambury i inne formy prób dogadania się. Nic! Kierowca zadzwonił do znajomego mówiącego po angielsku. Wytłumaczyłam, o co nam chodzi. Kierowca nadal nie kapuje. W pewnym momencie zauważyliśmy, że ominął dworzec i pojechał dalej. Zatrzymał się na stacji benzynowej i zatankował auto. Zaczęliśmy się obawiać, że taksówkarz wybiera się zawieźć nas do My Tho. Nie na dworzec lecz wprost do głównego celu! Podjęliśmy ostatnią próbę skierowania go na właściwe tory, pokazując palec kierunek na dworzec. Udało się :)
Na dworcu przejęli nas mili pracownicy. Za chwilę zapakowali nas do busa. Wyruszyliśmy. Dowieźli nas do Vingh Long. Tam sprawnie przekazano nas pracownikom tamtejszego dworca. Tamci poinformowali nas, że nasz następny pojazd jest za 40 minut. Zadowoleni z darowanego czasu, postanowiliśmy zapolować na jakieś śniadanie. Niestety, niczego w pobliżu nie znaleźliśmy. Wróciliśmy więc głodni na dworzec przed czasem i w tym momencie podjechał van i kazali nam wsiadać. Szczęśliwi, że jesteśmy pierwsi, zajęliśmy najlepsze miejsca z przodu. Nasze szczęście skończyło się po paru minutach. Kierowca pojechał na inny dworzec i kazał nam zabierać plecaki i wysiadać. To był tylko transfer! Cóż robić? Trzeba wykonywać polecenia obsługi. Zabraliśmy plecaki z bagażnika. Następnie poszliśmy kupić bilety, po czym zaprosili nas ....do tego samego vana. Wrzuciliśmy bagaż do tego samego bagażnika, wsiedliśmy z powrotem. "Nasze" miejsca były już zajęte, ale trafiły się też nie najgorsze. Kolejny raz tego dnia wyruszyliśmy :)
Jechało się szybko i wygodnie. 11 km przed My Tho kierowca zatrzymał na postój. Zjedliśmy po kanapce i ruszyliśmy wypatrując kresu naszej jazdy. Po dwóch kilometrach znowu się zatrzymaliśmy i...... kierowca kazał nam wysiadać. Wiedzieliśmy, że to nie jest jeszcze My Tho, ale koleś zdecydowanym gestem pokazał, że mamy się ewakuować.
Po prostu nas wywalił. I odjechał. Natychmiast dopadli nas lokalsi z taksówek motorowych i jednej taxi samochodowej. Zrozumieliśmy! Taki rodzaj lokalnej współpracy. Wyrzucają białasów w umówionym miejscu, żeby wspólnicy zarobili. Mieliśmy już podobną sytuację w Laosie. Wtedy uparliśmy się nie wysiądziemy i pojechaliśmy do końca. Tym razem facet zaczął od wyładowania naszych plecaków i kiedy wysiedliśmy zobaczyć, co on robi z naszym bagażem, on oznajmił, że dalej nie jedziemy. Nasze plecaki były już na zewnątrz i my też. Tak naprawdę nie mieliśmy wyjścia. Do miasta dziewięć kilometrów. Zero orientacji w terenie. Wzięliśmy taksówkę, która oczekiwała na białych łosi.
Dojechaliśmy do miasta i zaczęliśmy szukać noclegu. W internecie nie bardzo był wybór. Obejrzeliśmy idąc z buta trzy miejsca. Pierwsze bardzo słabe (aczkolwiek zdarzało się spać w gorszych). Drugie lepsze, ale też nie zachwyciło. Trzecie - złote klamki i marmury. Nawet nie oglądaliśmy pokoi. Cena i ogólna sztywna atmosfera przegnały nas.
Do czterech razy sztuka. W czwartym miejscu postanowiliśmy zostać. Były wady (i to niemałe), ale były też liczne zalety. Poza tym była straszna żarówa i nie chciało nam się dłużej łazić. Tym bardziej, że Witek trochę zaniemógł i potrzebował pozycji horyzontalnej.
Ułożyliśmy Witusia i poszliśmy obejrzeć słynną świątynię ze śmiejącym Buddą Vinh Trang Temple. Po drodze skumplowaliśmy się z lokalną nieletnią młodzieżą (i nie tylko). Zahaczyliśmy o smaczną i sympatyczną miskę. W sumie dzień udany!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz