piątek, 17 stycznia 2020

Jedziemy do Danang (wpis 12.)

Wyjeżdżając z hostelu nie mieliśmy konkretnego planu. Wiedzieliśmy, że trzeba jechać do Nha Trang, bo stamtąd dopiero zaczynają się różne możliwości. Nie chciało nam się kombinować, więc postanowiliśmy naradzić się po przyjeździe na miejsce.
Rano szybka fotka z sympatycznym właścicielem, taksówka i zaczęliśmy dalszą podróż.
Znowu wsadzili nas do autobusu z miejscami leżącymi i za chwil parę byliśmy w Nha Trang.
Rozsiedliśmy się w pustej poczekalni i przegadaliśmy różne opcje i wyszło nam, że najchętniej wsiedlibyśmy do nocnego  pociągu i pojechali do Hoi An, czyli wielkim skokiem do naszego kolejnego celu.



















Decyzja podjęta. Poszliśmy poszukać taksówki, żeby dostać się na dworzec kolejowy. Zaraz wyhaczył nas jakiś człowiek i w sekundę byliśmy zapakowani do auta. Betasza opowiedziała nam historię, która przydarzyła jej się minutę wcześniej w poczekalni dworca autobusowego. Mianowicie, podeszła do niej lokalna dziewczyna i czystą, literacką polszczyzną zapytała, czy Betasza nie jedzie na lotnisko (chciała się zabrać). Minęła minutka i kazali nam wynosić się z taksówki. Po chwili kazano nam wsiadać do innej. W tym momencie podeszła do nas owa dziewczyna, z którą gadała Betasza i piękną polszczyzną zapytała, czy nie chcemy się zabrać z nią i jej koleżanką do miasta, bo mają taxi na siedem osób i byłby dla wszystkich taniej. Bardzo jej zależało, bo słabo stała z kasą. Oczywiście zgodziliśmy się! Jeszcze nie zdążyliśmy wsiąść do tej drugiej taksówki. Złożyliśmy tylko plecaki do bagażnika. Zbieramy rzeczy i zaczęło się. Mafia taksówkowa pokazał swoją twarz. Kierowcy darli się na tego, z którym mieliśmy się zabrać. Gęby im się powykrzywiały. Nie znamy wietnamskiego, ale było widać wyraźnie, że chcieli zmusić nas do kursu z tym drugim, a ten z dużą taksówką wyraźnie się bał.
Oczywiście, nie mieliśmy zamiaru jechać z mafią. Zabraliśmy plecaki postanowiliśmy pójść z buta i złapać coś po drodze.
Dogoniła nas nowa wietnamska znajoma i zapytała, czy dołączymy do niej, jeżeli zamówi Graba (tamtejszy Uber). Oczywiście! Tak też uczyniliśmy. W trakcie jazdy ucięliśmy pogawędkę na temat jej polskiego.
Okazało się, że jest Wietnamką po obojgu rodzicach, ale.... urodziła się w Warszawie. Mieszkała tam do 15 roku życia. Ma na imię Ania. Jest obywatelką Polski i ma problem z wizą wietnamską uprawniającą do podjęcia pracy. Od dziesięciu lat nie była w Polsce i nie rozmawiała po polsku. Wierzcie mi! Mówiła przepięknie! W sumie, czego ja się dziwię?! Nasza jest :)












Na dworcu kolejowym Ania pomogła nam zakupić bilety do Hoi An i pobiegła swoją drogą (niedługo miała samolot).
Jak już zakupiliśmy bilety, zorientowaliśmy się , że mamy bilety do Danang a nie Hoi An. Dobrze, że popatrzyliśmy. W sumie odległość między tymi miastami nie jest kosmiczna, ale lepiej wiedzieć wcześniej, dokąd się jedzie.

Do odjazdu mieliśmy kilka godzin, więc poszliśmy jeszcze do miasta. Głośno, jakoś byle jak. Mieliśmy cel dotrzeć do słynnej świątyni Po Nagar.
Było tam tak dużo ludzi, że jedyne, co przychodziło do głowy, to zwiewać jak najdalej. W sumie przeszliśmy w upale na pieszo w obie strony 6 kilometrów. Nie jestem pewna, czy warto było.











































Wróciliśmy na dworzec. Nadjechał pociąg. Mieliśmy kuszetki w przedziale 6-osobowym. Na dolnych łóżkach rozgościła się już jakaś pani z dwiema córeczkami.
Zapamiętamy tę podróż do końca życia. Po pierwsze: rozmiar kuszetek i odległość miedzy nimi. Rozmiar dla dzieci! Z nasze czwórki tylko nasza malutka Betaszka nie miała powodów do narzekań.
Po drugie: NIGDY w życiu nie jechaliśmy tak brudnym pociągiem. Trudno to opisać. Po trzecie: młoda mama nie panowała nad jednym z dzieckiem i to ciągle się darło. To jeszcze można zrozumieć - dziecko to dziecko. Najlepszy popis dała sama mamusia. Dziecko ryczało, a mamuśka darła się przez telefon. Zdążyliśmy już nawet zasnąć, ale pobudziliśmy się mimo szumu pociągu i stoperów w uszach. Betasza próbowała grzecznie zwracać uwagę parę razy. Nie docierało, aż w pewnym momencie ryknęła do niej po polsku używając żołnierskich słów. Pomogło! Jeszcze chwilę poględziła i zamknęła się wreszcie. My już się rozbudziliśmy i coraz bardziej doskwierała nam niewygoda naszych legowisk. Klima na początku pracowała jak szalona, a nocy prawie spała. Ja o piątej wstałam i przez godzinę stałam na korytarzu, żeby dać wytchnienie plecom. Po godzinie stania zabolały mnie nogi, więc wróciłam do wyrka. Wtedy plecy bolały itp itd
Jakoś dotarliśmy po 13 godzinach jazdy do Danang.






















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz