środa, 8 stycznia 2020

W pogoni za pieniędzmi (wpis.4)



Nadszedł czas przemieszczenia się z Tajlandii do Wietnamu. Wybraliśmy samolot. Cena za bilet przyzwoita (Bangkok-Can Tho około 160 złotych za osobę) i oszczędność czasu. Doświadczeni nerwówką przy wylocie z Warszawy, postanowiliśmy być bardzo grzeczni i punktualni.



Właściciele hostelu, w którym mieszkaliśmy, poradzili nam, żeby nie wzywać taksówki telefonicznie, tylko udać na główną ulicę (minuta marszu) i łapać z ulicy. Tak miało być taniej. Ustalili nam, że powinniśmy wyjść o 8:15 i zapłacimy około 140 Bath (zamiast 200 na telefon) i na pewno zdążymy. Postąpiliśmy zgodnie ze wskazówkami. Zaczął się problem. NIE BYŁO TAKSÓWEK! Pierwsza, którą zatrzymaliśmy, miała kosztować 500B. Podziękowaliśmy. Staliśmy przy drodze jak głąby i NIC. Zaczęło być nerwowo. Kiedy po bardzo długim machaniu wreszcie zatrzymał się pojazd i taksówkarz zaśpiewał 300 Bath, wskoczyliśmy radośnie do środka. Taki sobie interes życia zafundowaliśmy. Dojechaliśmy bardzo szybko. Nie było obiecanych korków i siedzieliśmy na lotnisku bardzo długo. Najważniejsze, że dolecieliśmy do celu bez nerwówki i zbędnych przygód.
Szybciutko wydostaliśmy się z lotniska i pojechaliśmy do naszego hoteliku. Trafił nam się fajny, czysty obiekt. Rzuciliśmy plecaki i poszliśmy na pierwszą wietnamską zupkę. Strzał w dziesiątkę. Micha za 30 000 dongów ( niecałe 5 zł) pysznej, gęstej zupy. Takie ceny przy tej jakości bardzo nam odpowiadają, chociaż wieczorem jedliśmy zupę za 10 000 dongów (1,60 zł). Też pyszna, chociaż mniej obfita.








Taniocha taniochą, ale gotówkę trzeba mieć. Po zupie postanowiliśmy poszukać bankomatu. Po drodze weszliśmy do fajnej świątyni. Jakiś Pan Tubylec na ochotnika i na migi oprowadził nas. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że powinniśmy byli poprosić lokalne bóstwa o opiekę i pomoc w zdobyciu kasy. Szliśmy przez miasto wyluzowani wchodząc od czasu do czasu w interakcje z tubylcami.




















Jeden z nich zaczepił Papasa i zaproponował ze śmiechem, żeby ten ugryzł pikantną paprykę. Papas hero nie dał się długo prosić. Nie tylko ugryzł, po prostu zjadł całą. Myślał Wietnamczyk, że załatwi Papasa. Nic z tego!















Nadal szliśmy w poszukiwaniu bankomatu i NIC. Żadnego! Pierwszy napotkany po dłuższym marszu był nieczynny. Kolejne cztery nie chciały współpracować. Czas leciał. Pić się chciało (ponad 30 stopni na dworze). Nogi wchodziły w "cztery litery". I nic! Skorzystaliśmy z maps.me. Aplikacja skierowała nas do bankomatu, którego nie było. Był tam za to punkt Western Union. Czuliśmy się uratowani! Poprosiłam Adę online, żeby szybko nam wrzuciła kasę. Nie mając aplikacji na telefonie, lepiej używać komputera. Ada uruchomiła procedurę (nie pierwszy raz w życiu). Nie dało! Zmieniała limity, konta. Ja w międzyczasie też próbowałam przez komórkę. I JEDNO WIELKIE NIC!!! Western nie działał. Panie z punktu Western Union dały nam delikatnie do zrozumienia, że chcą już zamykać. Jedna z nich podała nam jeszcze adres innego bankomatu. Narysowała plan, jak dojść. Wyruszyliśmy ze świadomością, że z bankomatami krucho, Western Union nie działa, banki zaraz zamkną się i nie damy rady spieniężyć dolarów. Na koniec był jednak sukces. Połowiczny, ale był! Betaszy udało się wypłacić 2 mln dongów (zamiast planowanych 3 mln). Mi bankomat dał tylko 1 mln. Kwoty w milionach, ale niewiele można za to kupić. Ale na dzisiaj wystarczy.




Poszliśmy do kawiarni odpocząć i wydać trochę kasy na napoje. Cudownie było :)










Wracaliśmy do hotelu inną trasą. A tam bankomat za bankomatem! Mieliśmy pecha. Gdybyśmy wybrali tą trasę, nie byłoby tej czterogodzinnej walki o byt. Z drugiej strony mieliśmy okazję poznać topografię miasta, pooglądać je. Czyli ostatecznie nic się stało :)

PS. Widzieliśmy w telewizji wietnamskiej program z Martyną Wojciechowską. Gadali po polsku z tłumaczeniem na wietnamski. A więc nie tylko Robert Lewandowski, również Martyna jest polskim śladem. I oczywiście również banda Papasa :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz