Nie mam mocy wczesnego wstawania. Kolejny dzień Betasza i Witek pokazali swoją potęgę i wstali na wycieczkę łódką po Mekongu. My z Papasem bardzo chcieliśmy, ale wobec perspektywy wstawania skoro świt, skapitulowaliśmy i poprzestaliśmy na wysłuchaniu relacji naszych kompanów. Betasza obiecała zrobić wpis na bloga z tej wycieczki. Niebawem poczytacie i popatrzycie.
Nasz dzień rozpoczął się banalnie. Śniadanko, kawiarenka i ponowny spacer do Uśmiechniętego Buddy na dokończenie zwiedzania.
W drodze powrotnej spróbowaliśmy owoc śmierdzącego duriana. Wcale tak strasznie nie cuchnął i byłam bardzo dumna, że się jednak odważyłam. Moja duma trwała chwilkę, bo uświadomiono nas, że to nie TEN durian, tylko coś durianopodobnego. Próba nie została zaliczona. Porażkę przyjęłam z godnością :) Za to Papas miał pełen sukces. Coś się z nim porobiło i ciągle przyłapuję go na shopingu. A to sandały, a to kapelusik, a to porcięta. Mam nadzieję, że nie wkroczy w sferę garniturów i krawatów :)
Idąc do hotelu natknęliśmy się na stojący karawan i jakąś stypę. W Wietnamie wszelkie skupiska ludzkie powyżej 5 osób skutkują przerażająco głośną muzyką. Myśli nie słychać! Dlatego tez postanowiliśmy nie wkręcać się na tę imprezę. Betasza spróbowała jeszcze zagrać na jakimś dętym instrumencie i szybko ewakuowaliśmy się w strefę mniejszego natężenia dźwięków.
Po południu popłynęliśmy promem na nieodległą wyspę. Niby to samo miasto, a klimat kompletnie inny. Przede wszystkim spokój. Charakter miejsca bardzo lokalny. Ludzie przesympatczyni i przyjacielscy.
Kulminacja pobytu na wyspie był występ Betaszy, która zaśpiewała "Małgośkę" i rozruszała pół wyspy. No, prawie pół :) Popatrzcie, posłuchajcie..... Zwrócicie uwagę na bohaterów drugiego planu - Pan w białym i Papas.
Po powrocie z wycieczki zaczęliśmy kombinować, dokąd jechać nazajutrz. Chcieliśmy ominąć Sajgon, bo to olbrzymia metropolia i przebijanie się przez miasto nie uśmiechało nam się. Zaczęliśmy analizować mapę i wyszło, że w zasadzie dokądkolwiek chcielibyśmy się udać, trzeba przesiadać się w Sajgonie. Próbowaliśmy zasięgnąć języka na recepcji, ale nasza recepcjonistka nie bardzo się orientowała i na dodatek słabo mówiła po angielsku. Po długim zastanawianiu się, postanowiliśmy zdać się na los. Pojedziemy do Sajgonu i zobaczymy, dokąd uda się dojechać stamtąd. W najczarniejszym scenariuszu pogodziliśmy się z myślą, że najwyżej zatrzymamy się tam na jedną noc. Kierunek główny - Dalat.
Po bezowocnym zakończeniu narady mogliśmy z czystym sumieniem udać się na ostatnią kolację.
Brawo Papas ma super kapelusz i spodnie!!! Pozdrawiam Was
OdpowiedzUsuń