wtorek, 21 stycznia 2020

Hoi An zadeptany (wpis 15.)


Hoi An był moim głównym celem podróży do Wietnamu. Siedem lat temu miasto skradło moje serce i od momentu wyjazdu wiedziałam, że muszę tu wrócić.
Wróciłam i .... rozczarowałam się. Miasto jest bardzo ładne i ma w sobie coś niepowtarzalnego, ale to do pewnego momentu. Do momentu, kiedy turyści ruszą do akcji. Miasto jest niemiłosiernie zatłoczone i głośne. Tylko rano można jeszcze pooddychać dawną atmosferą. Szkoda! Cieszę się, że zdążyliśmy z Papasem wpaść do Hoi An spokojniejszego i fajniejszego.













Zmęczeni tłumami i hałasem postanowiliśmy udać się do zadań w podgrupach i oddalić się trochę od miasta. Betasza, Witek i Usi wzięli rowery i pojechali nad wielką wodę. My z Papasem dzielnie pomaszerowaliśmy do pobliskiej wioski. Miały tam być jakieś wielkie uprawy roślin, a sama miejscowość - oazą dla wegetarian i wegan. W internetach obiecali jeszcze jakieś pomniejsze atrakcje.
Oczywiście znowu nas wkręcili. Plantacje to były jakieś grządki. Innych atrakcji też nie odnaleźliśmy. Może poza panem, który robił kupę, kucając nieskrępowanie nad zbiornikiem wodnym. Takie obrazki już widywaliśmy. Przestajemy się dziwić, że wody są tu mało przejrzyste. Wietnamczycy w ogóle nie dbają o takie pierdoły jak ekologia. Korzystają z darów natury w sposób absolutnie swobodny.
Tak więc wioska okazała się zamożnym kombinatem do zarabiania. Długo tam nie zabawiliśmy. Pokręciliśmy się trochę, zjedliśmy frytki i wróciliśmy taksówką do miasta. Nawet nie chciało nam się wkręcić na napotkaną imprezkę. Tubylcy byli bardzo serdeczni, ale już za bardzo nawaleni jak na tę wczesną dosyć porę.





























Wieczorem zagadał nas jakiś młody angielskojęzyczny człowiek. Powiedział, że przyjechał do Wietnamu, bo jego ojciec bardzo mu polecał. Teraz, kiedy wysyła ojcu fotki, ten powiada, że to nie jest ten sam Wietnam. W sumie normalna kolej rzeczy. Miejsca się zmieniają nawet, jeżeli nie są odkrywane przez miliony turystów.
Ostatniego dnia zakupiliśmy bilet uprawniający do odwiedzenia pięciu wybranych miejsc. 120 000 dongów. Przy pierwszej atrakcji wymiękliśmy. Nie wyobrażaliśmy sobie cisnąć się w ten dziki tłum. Usiedliśmy na chwilę w kawiarni naprzeciwko, żeby przeczekać. Nie zauważyliśmy, żeby sytuacja się poprawiała. Gorzej! Zaczęły nas atakować z każdej strony i bez przerwy tłumy tubylców próbujących nam coś sprzedać. Na dodatek do kawiarni wlała się wycieczka z Korei. Zrezygnowaliśmy ze zwiedzania. Z biletem w garści zwialiśmy do hotelu.













 























Przeszliśmy się w poszukiwaniu transportu na jutrzejszy wyjazd. Złaziliśmy się i nic nie załatwiliśmy. Czyli wszystko w normie 😁 













Brak komentarzy:

Prześlij komentarz