Pogoda w Dali jest przepiękna. Pewnie trochę Was wkurzam tymi zdjęciami pełnymi słońca i naszym letnim strojem. Wybaczcie :)
Połaziliśmy po mieście i naszła nas chęć obejrzenia trzech słynnych pagod, które znajdują się troszkę daleko. Mieliśmy zamiar wziąć taksówkę, ale ostatecznie poszliśmy na piechotę. Mieliśmy ze sobą karteczkę, którą napisali nam po chińsku ludzie z recepcji. Uzbrojeni w taką broń, nie mieliśmy obaw, czy dotrzemy do celu. Po długim marszu znaleźliśmy nasze miejsce. Pan strażnik nie chciał nas wpuścić. Domyśliliśmy się, że pewnie trzeba zakupić bilety. Próbowaliśmy wręczyć mu 100 juanów. Pan był nieugięty. Nie mówił po angielsku i nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego nie chce nam sprzedać biletów. Raptem pojawiła się jakaś młoda dama, która mówiła po angielsku. Pogadała z panem i wytłumaczyła nam, że musimy kupić bilety w kasie gdzieś tam na lewo na dole. Ledwo wdrapaliśmy się na góre i każą nam iść na dół! Ja zastrajkowałam. Ada i Papas wzięli na siebie marsz na dół i z powrotem na górę. Długo ich nie było i w pewnym momencie podszedł do mnie straznik i zapytał po ANGIELSKU, czy potrzebuję czegoś. Za chwilę wrócili Ada z Papasem i powiedzieli, że nie znaleźli żadnej kasy. Ponownie chcieliśmy wtargnąć na ziemię wymarzoną. Pan powiedział po ANGIELSKU, że tu jest wyjście , a kasy to są o tam........
Podjęliśmy próbę znalezienia tych mitycznych kas. Ostatecznie znaleźliśmy, duuużo dalej, niż przypuszczaliśmy. Na miejscu zobaczyliśmy, że życzą sobie 121 juanów od osoby (prawie 70 złotych). To więcej niż wołają za wizytę w pałacu króla Tajlandii! Nie byliśmy skłonni wydać tyle pieniędzy. Jawne zdzierstwo! Byliśmy już schodzeni i zmęczeni. Pamietajcie, że jesteśmy w górach i chodzenie jest troszkę bardziej męczące niż na nizinach.
Postanowilśmy złapać taksówke i wracać do miasta. Taksówki nie udało się zatrzymać, więc poszliśmy pieszo na skróty, zanurzając się przy okazji w klimat fajnych uliczek. Widzieliśmy mechaniczne wyciskanie oleju, ubijanie tradycyjna metodą przypraw na pastę i nawet chiński kościół katolicki (bardzo skromny).
Śmieszną przygodę miała Ada. Łaziłyśmy we dwie po mieście, kompletnie bez celu. W Dali wzdłuż chodników płynie strumień górski. Jest uregulowany, wpuszczony w kamienny kanał. Jest wszędzie. I w pewnym punkcie Ada wpadła do górskiej rwącej wody. Najśmieszniejsze było to, że wpadając do strumyka ratowała loda, którego właśnie zajadała i w pierwszym momencie po upadku zamiast ogarniać sytuację, kontynuowała konsumpcję. Nic się nie stało. But do wysuszenia, siniak do wygojenia. Zaangażowanie w ratowanie loda na najwyższym poziomie :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz