Bangkok - miasto o bardzo wielu twarzach. Będąc tu po raz pierwszy, zamieszkaliśmy blisko Khao San czyli w typowym turystycznym tyglu. Za drugim razem wybraliśmy China Town. Tam było dużo ciekawiej. Tym razem zameldowaliśmy się w miejscu, gdzie turystów praktycznie nie ma czyli w atentycznym Bangkoku.
Po wczorajszym zakazie opuszczania hotelu, łaskawie przywrócono mi prawo wyjścia. Udaliśmy się na śniadanie do lokalnej miejscówki. Było nawet fajnie, ale zupa wydawała się być ugotowana na starej szmacie. No, cóż! Nawet w Tajlandii może zdarzyć się taka wtopa.
Po śniadanku postanowiliśmy udać się na motorach w podróż sentymantalną dla nas i odkrywczą dla Ady. Panowie zaśpiewali taką cenę, że zdecydowaliśmy się pójść na autobus. Nawet udało się nam nie czekać. W autobusie oczywiście bariera językowa. Pani konduktorka próbowała stwarzać wrażenie, że wie, o co nam chodzi. Patrzyła na mapę bez okularów, a następnie w szkłach. Po paru minutach władczym tonem wezwała jednego z młodych pasażerów do tłumaczenia. Młodzieniec na szczęście mówił komunikatywnie po angielsku i nawet orientował się, o co nam chodzi. Pokierował nami i wysiedliśmy na przystanku do metra. Ludzie pomagają, jak mogą. Staraja się na maksa. A my co? A my przegapiliśmy wejście na stację metra i jak gamonie przeszliśmy na pieszo dystans do następnej stacji. Gorąco jak w piekle, hałas nie do opisania. W sumie wyszło, że mieliśmy dodatkowe zwiedzanie. Nie narzekamy :)
Metrem wyruszyliśmy do China Town. W okolice, gdzie byliśmy w czasie poprzedniego wyjazdu. W sumie spędziliśmy tam niezbyt wiele czasu. Dla Ady zahaczyliśmy o świątynię Sikhów. Potem już ulubiony transport - łódki. Ruszyliśmy do Khao San. Znowu miało być sentymentalnie. Cztery lata temu w "naszej" knajpce zobaczyliśmy białego pana, który zwrócił naszą uwagę spośród innych białasów. Dwa lata później zajrzeliśmy do tej knajpki i... znowu spotkaliśmy tego samego obywatela. Zrobiliśmy sobie fotkę. Wysłuchaliśmy jego historii. Teraz jechaliśmy w ciemno, żeby spotkać naszego przyjaciela. I nic z tego! Bar zamienił się w pijalnię piwa. Zero dawnego klimatu. I naszego przyjaciela też nie było. Wyjazd na darmo :( N, nie do końca. Ada zobaczyła Khao San :)
Postanowiliśmy dotrzeć na pieszo do stacji metra. Z mapy wynikało, że to może 20 minut. Ostatecznie zajęło nam to prawie dwie godziny. Ada prowadziła nas dzielnie do celu, tylko dystans wciąż się nie zgadzał. Mapa była źle zeskalowana. Jakiś tubylec podpowiedział nam skorzystanie z autobusu. Praktycznie nie mówił po angielsku, ale próbował, tak jak wiele innych osób podczas naszego pobytu, pomóc za wszelką cenę. Gorąco (mimo późnej godziny), ciemno i celu nie widać, ale ostatecznie udało nam się dotrzeć do metra. Tacy byliśmy szczęśliwi! Za szybko :( Po przyjeździe na naszą stację chcieliśmy wziąć stamtąd taksówkę, ale kolejni taksiarze odmawiali nam :( Chyba za krótki dystans. A dla nas wydawało się to być tak daleko! Nie było wyjścia ruszyliśmy pieszo. Podjechaliśmy parę przystanków autobusem, ale dalej trzeba było iść z buta. Ada oszacowała, że tego dnia przeszliśmy około 28 kilometrów. Wierzę jej!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz