sobota, 28 stycznia 2017

Szczęśliwego Nowego Roku! (wpis 19.)

27.01 jest w tym roku tutejszym Sylwestrem. O tym, że Nowy Rok dziarsko nadchodzi, nie dali nam zapomnieć piromani z Shangri-la strzelający z petard cały dzień.
Jeszcze w ciągu dnia Papas wybrał się do świątyni, do której trzeba było się trochę powspinać. Po powrocie powiedział, że była to najcięższa wspinaczka w jego życiu.























O godzinie 17 poszliśmy na tradycyjny posiłek celebrowany w związku z wigilią Nowego Roku. Właściciel hostelu zaprosił nas na kolację, w której uczestniczyli inni Chińczycy. Powiedział, że w całych Chinach ludzie siadają do posiłku o tej porze i wszyscy mają włączony ten sam kanał telewizji. U nas oczywiście telewizor też ryczał. Wyglądało, że jest to specjalny program wspominkowo-rozrywkowy, ale głowy nie dam :)
Pojedliśmy, popiliśmy, trochę porozmawialiśmy. Nie było łatwo, bo jak jest z angielskim - wiadomo, ale było miło.










Potem poszliśmy się zdrzemnąć przed północnymi obchodami powitania Nowego Roku. Wieczorem ruszyliśmy na górę, którą Papas zaliczył w dzień. Ulice były puściuteńkie. Ciemno, głucho, dziwnie. Zupełnie inaczej niż w Polsce w takim dniu. Zaczęliśmy wspinaczkę i poczułam, że brakuje mi tchu, chociaż ledwo ruszyliśmy. Przypomniawszy sobie, co Papas mówił o tej górze w dzień, zrezygnowałam z wędrówki i wróciłam do hostelu.

Co było dalej? Kolejny raz, przekazuję pióro Adzie:

"Kontynuowaliśmy marsz w kierunku góry, na której znajduje się Świątynia Kurczaka. Bardzo mocno zwracaliśmy uwagę na stan naszej kondycji, żeby nie przegapić ostatniego momentu, kiedy odpoczynek pozwoli dotrzeć na szczyt. Poprzednio Papas wspiął się na szczyt w 15 minut, teraz daliśmy sobie 45 minut, żeby był czas na liczne przerwy. Szliśmy w górę, krokiem spokojnym, pełni gotowości na nadchodzący kryzys. Jedna przerwa, króciutka, druga -- króciutka. Czekamy na kryzys. Czekamy, czekamy. I nagle patrzymy -- jesteśmy na szczycie! Tak czekaliśmy na kryzys, że aż nie nadszedł. Trochę mnie mdliło, ale tutaj mdli mnie cały czas, więc nie zwalam tego na karb wspinaczki. Gdy wspinaliśmy się na górę, otaczały nas liczne grupki Chińczyków i Tybetańczyków. Nieśli ze sobą flagi i chorągiewki na bardzo długich kijach -- miały może z 5 metrów. Nieśli też w rękach kadzidełka, iglaste gałązki, petardy.

Gdy dotarliśmy już do świątyni, okazało się, że przed budynki stoją wielkie kamienne piece, ewidentnie o przeznaczeniu rytualnym, ozdobione chorągiewkami i  zakończone imponującymi kominami. We wszystkich trzech piecach buchał ogień i ustawiły się do nich bardzo długie kolejki. Co jakiś czas pojawiali się mnichowie i dorzucali drewna do ognia. Ludzie stojący w kolejkach, kiedy przychodziła na nich pora, zapalali trzymane w dłoniach kadzidełka od poświęconego ognia i odchodzili na drugą część planu. Niektórzy do ognia wrzucali iglaste gałązki. Po drugiej stronie placyku znajdował się kamienny ołtarz, na którym także płonął ogień i właśnie tam umieszczano zapalone wcześniej kadzidełka. Chińczycy i Tybetańczycy tym samym okadzali powietrze, światłem przepędzali to, co niemiłe i oczyszczali się na nadchodzący rok.

Gdy wybiła północ, usłyszeliśmy okrzyki radości i cała panorama Shangri-La rozjaśniła się od tysięcy fajerwerków. Wyglądały one w jakimś sensie inaczej, niż te na Sylwestra w Polsce. Zdawało się, że tutaj były prawdziwsze, bardziej "u siebie". W końcu to Chińczycy wynaleźli sztuczne ognie, po to, żeby świętować Nowy Rok.

Po chwili zauważyliśmy, że po zakończonym rytuale ogniowo-kadzidełkowym wierni wchodzili do świątyni, Podążyliśmy za nimi. W środku, na planie kwadratu, znajdowało się mnóstwo różnego rodzaju ołtarzyków, a w dwóch miejscach dodatkowo siedzieli mnisi, którzy głośno się modlili i błogosławili przechodniów. Należało chodzić dookoła sali, zgodnie z ruchem wskazówek zegara i przy każdym ołtarzyku oddawać część bogom. Na początku mijało się mnicha, który w pozycji półleżącej rozdawał jakąś dziwną "paćkę" do spożycia, potem było miejsce na składanie darów. Owoce, pieniądze, obrazki. Co bardzo ciekawe, zanim osoba składająca w darze pieniądze położyła je na ołtarzu, najpierw ocierała banknotem swoje czoło i policzki. Zapewne miało przynieść to bogactwo w nadchodzącym roku. Po przejściu całej sali lądowało się z powrotem w przedsionku, gdzie należało się przejść dookoła młynka modlitewnego, kręcąc go tym samym.

Po wyjściu ze świątyni rozejrzeliśmy się dookoła. Zauważyliśmy, że sporo osób wychodzi z uliczki prowadzącej zza świątyni. Poszliśmy w ich kierunku, ale już po chwili zatrzymał nas pewien mężczyzna. Wyjaśnił nam na migi, że idziemy w złym kierunku -- budynek należy okrążać zgodnie z ruchem wskazówek zegara i zrobić to trzykrotnie. Odwróciliśmy się i daliśmy porwać się tłumowi, który krążył dookoła świątyni. Zauważyliśmy, że część z tubylców przynosiła ze sobą długie łańcuchy chorągiewek i wieszała je dookoła budynku w czasie swojego marszu, Kiedy zakończyliśmy trzecie okrążenie, zaczęliśmy powrót do domu. Droga w dół była dużo łatwiejsza. Wracając kawałek po północy mijaliśmy ludzi, którzy dopiero zaczynali wspinać się do góry. "





















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz