Jak już rzekłam w poprzednim wpisie, grupa wykluczyła mnie z wyprawy. Łaskawie pozwolili mi wyjść z hotelu na jedzonko. Spędziliśmy miło darowany mi czas, po czym wsiedli na motocyklowe taksówki i tyle ich widziałam :) Takie moto-taksówki są atrykcyjną i bardzo popularną formą przemieszczania. Tanie, nie stoją w korkach i na dodatek fundują przyjemne chłodzenie.
Przekazuję pióro Adzie.
Ciężko było znaleźć moto-taksówkarza, który chciałby wziąć Papasa na motocykl. Najprawdopodobniej bali się, żeby motorynka nie przewróciła się pod jego ciężarem. W końcu znalazło się dwóch chętnych i w zawrotnym tempie powieźli nas przez zatłoczony Bangkok. Co chwilę motocykl mój i Papasa mijały się na ulicy, chyba kierowcy nieco ze sobą rywalizowali o to, kto dowiezie nas szybciej do celu. W końcu wyrzucili nas pod Thepleelea Wat, czyli kompleksem świątynym i po chwili już ich nie było, Świetna przygoda! Jechać na tyle motocyklu i trzymać się tylko małej rączki za swoimi plecami.
Zwiedzając świątynie byliśmy jedynymi białymi w okolicy. Znajdowaliśmy się bardzo daleko od typowych tuystycznych szlaków. Rzuciły się nam w oczy trzy rzeczy: intensywne obchodzenie żałoby po królu, zmarłym trzy miesiące temu (ludzie ubrani na czarno, ołtarze poświęcone zmarłemu władcy), oczekiwanie na nadchodzący 28 stycznia Nowy Rok (Rok Koguta, wszędzie widać było podobizny tego zwierzęcia) oraz wszechobecne ozdoby kwiatowe.
Ku pamięci zamarłego króla |
Słonie, święte zwierzęta w kultrze Tajów |
Koguty na szczęście w Roku Koguta |
Ołtarzyki dla kolejnych znaków zodiaku: małpa (aktualny rok), kogut (zaczynający się 28 stycznia), pies (rok kolejny) i świnia. |
Kwietne świeczki, puszcza się je na wodę. |
Gdy zwiedziliśmy już Wat, udaliśmy się na tyły świątyni, gdzie przepływała jedna z odnóg rzeki. Stojąc na pomoście, trzeba było pilnować tempa nadpływających łódek i wskakiwać na pokład, gdy ta była blisko - kilka sekund później przyspieszała i odpływała dalej. Jest to szybki i tani środek transportu (bilet kosztuje niecałą złotówkę). Pan sprzedający bilety biegał po zewnętrznym rancie łodzi i sprzedawał bilety wsiadającym wisząc połowicznie nad wodą! Popłynęliśmy na sam koniec trasy i wysiedliśmy na ostatnim przystanku.
Sprzedawca biletów |
Ostatni przystanek okazał się dobrym wyborem! Najpierw natrafiliśmy na kolejny kompleks świątynny, jeszcze piękniejszy od poprzedniego. Wchodząc do jednego z budynków zdjęliśmy grzecznie buty. Udaliśmy się do części modlitewnej, ale mnich widząc nas wstał na równe nogi i zaczął mówić coś po tajsku. Dopiero jakiś czas później zrozumiałam, że najprawdopodobniej użyliśmy wejścia dla mnichów (było na tyłach budynku), a nie tego dla wiernych. Mnich zgdził się na to, żebyśmy zrobili kilka zdjęć i uwieczniłam na nich między innymi piękne freski przedstawiające kobiety z nagimi piersiami karmiące dzieci, Jaka religia, takie freski!
Poza samą świątynią w oczy rzucały się także dwa święte białe byki, które podziwiać można było w zagrodzie. Każdy wie, że biały byk przekupi każdego z bogów!
Gdy zwiedzaliśmy kompleks świątynny, dobiegły nas głosy dużej ilości bardzo głośnych dzieci. Podążając za hałasem trafiliśmy do miejscowej szkoły, gdzie odbywał się właśnie mecz piłki nożnej. Dzieci bardzo ucieszyły się widząc obcokrajowców i zaczęły krzyczeć do nas pojedyncze, znane im angielskie słowa. Na końcu poprosiły mnie, żebym zrobiła im zdjęcie i tak Papas otrzymał super pamiątkę.
Wróciliśmy wolnym krokiem w kierunku przystani, po drodze zachodząc do sklepu. Niestety, ale piwa nam nie sprzedano, ponieważ była godzina 15:00, a pomiędzy 14:00 i 17:00 alkoholu sprzedawać nie wolno (!). Wsiedliśmy na najbliższy prom i zaczęliśmy cofać się w kierunku, z którego przypłynęliśmy. Wysiedliśmy po dwóch przystankach, żeby zwiedzić dzielnicę arabską. Chodziliśmy po ulicach i zajadaliśmy się frykasami sprzedawanymi na stoiskach, oglądając bezproblemową koegzystencję dwóch, jakże różnych od siebie religii: islamu i buddyzmu. W pewnym momecie zatrzymaliśmy się w jednej z knajpek, żeby wypić arabską herbatę i szybko okazało się, że staliśmy się wielką atrakcją. Właściciel knajpy i jego syn zrobili nam mnóstwo zdjęć i poinformowali łamanym angielskim, że umieszczą je na swoim facebooku. Nie często odwiedzają ich białe twarze!
Złapaliśmy kolejną łódź i popłynęliśmy z powrotem do pierwszego kompleksu świątynnego z planem powrotu do hotelu. Dotarliśmy na miejsce szybko i złapaliśmy pierwszych z brzegu moto-taksówkarzy. Pokazaliśmy im na mapie wielkie centrum handlowe, które znajduje się niedaleko naszego hotelu i spytaliśmy się, czy zawiozą nas do rzeczonego (Big C). Jasne, że zawiozą! Za parę złotych więcej niż poprzedni, ale zawiozą! I zawieźli. Do innego marketu tej sieci, poza granicami naszej mapy!
Papas jako pierwszy domyślił się ich błędu, ponieważ trasa zajęła trzy razy więcej czasu, niż w drugą stronę. Ja zwalałam to na próbę omijania korków. Potem Papas zauważył, że nad ulicą przed marketem nie przebiega druga ulica, której nie dało się przegapić poprzedniego dnia. Ja pomyślałam, że ta ulica musi być z drugiej strony marketu. Weszliśmy do budynku, żeby sprawdzić, z ktorej strony jesteśmy, ale zgubiliśmy się wewnątrz budynku! W końcu obeszliśmy cały budynek dookoła i upewniliśmy się: to nie jest nasz market, ani nasza dzielnica miasta. Zjedliśmy co nieco na ryneczku przed centrem hadlowym i zaczęliśmy szukać drogi do domu.
Najpierw podeszlimy do moto-taksówkarzy, ale żaden nie chciał zawieść nas do hotelu. Jak tylko zerkali na mapę -- odjeżdżali nam spod nosa. Podeszliśmy do policjanta i spytaliśmy go o to, gdzie jesteśmy na mapie, ale nie mówił po angielsku. Zauważył nas przechodzień i zaoferował pomoc, ponieważ troszeczkę znał angielski. Powiedział nam, że musimy iść "o tam!' i złapać autobus nr 44, 97 albo 8 i pojechać "o w tamtym kierunku!" i wysiąść "gdzieśtam (coś po tajsku). No to poszliśmy, wsiedliśmy w autobus i zdaliśmy sobie sprawę, że nie wiemy gdzie mamy wysiąść.
Nie wiedzieliśmy, gdzie wysiąść, więc wysiedliśmy byle gdzie -- po paru przystankach -- i zaczęliśmy iść "mniej więcej gdzieś tam, jakoś w takim kierunku, a nie innym". Spotkaliśmy dziewczynę wracającą ze szkoły i spytaliśmy ją, czy zna angielski. Tak! A którędy w kierunku rzeki? Uśmiech braku zrozumienia i machnięcie ręką w kierunku, z którego przyszliśmy. Zaczęliśmy szukać dalej. Zobaczyliśmy sklep, na którego reklamie widnialo pojedyncze angielskie słowo i postanowiliśmy tam spróbować.
Wchodzimy do sklepu i pytam, czy ktoś zna angielski. Znajduje się jedna osoba znająca angielski, starszy pan. Mówimy mu, żę się zgubiliśmy i szukamy river i boat. Pan wychodzi z nami przed sklep, gwiżdże na moto-taksówkarzy i instruuje ich, żę MAJĄ nas zabrać nad rzekę. Taksówkarze grzecznie przyjmują nas na siedzenie i wiozą do celu. Moim moto-taksówkarzem była kobieta i tak szybko zapier... jechała, że mijaliśmy auta i zostawiliśmy Papasa gdzieś za horyzontem, Po dojeżdzie do rzeki skasowali nas złotówkę od głowy i odjechali bez słowa.
Rozpoznaliśmy nazwe naszego przystanku wodnego i poczekaliśmy na łódkę. Po kilku minutach coś popłynęło i wróciliśmy drogą wodną do naszej dzielnicy. Potem zaliczyliśmy miły, 10-minutowy spacer i wróciliśmy do hotelu. Na miejscu Mama spała, mniej więcej od naszego wyjścia. W czasie jednego dnia gubienia się i zwiedzania okolicy skorzystaliśmy z aż trzech środków transportu!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz