środa, 21 lutego 2018

Mamas&Papas jadą do Nakhon Sawan (wpis 48)



Nie bardzo chciało nam się zastanawiać, dokąd ruszyć dalej. Zwaliłam decyzję (jak zwykle) na Papasa. Papas wybrał Nakhon Sawan. Śmiał się, że wybrał, bo nazwa łatwa, więc może nauczę się jej, zanim wyjedziemy stamtąd :)

Rano nasza gospodyni powiedziała, że o 11 jedzie na dworzec kolejowy, więc może nas podrzucić. Nie planowaliśmy jechać tak wcześnie, ale skoro nadarzyła się okazja, skorzystaliśmy. Szybko zaczęłam szukać jakiegoś noclegu i udało mi się dokończyć rezerwację w momencie, kiedy wyjeżdżaliśmy z posesji i kończył się sygnał wifi. To się nazywa fart!

Na dworcu w Lopburi dowiedzieliśmy się, że za pół godziny będzie pociąg, który miał być godzinę temu. Za niecałą godzinę będzie inny, ale jedzie ponad dwie i pół godziny i są tylko wagony 3 klasy.  W taki upał za długo, żeby jechać w takich warunkach! Kolejny miał być za półtorej godziny - tylko druga klasa i bardzo drogi, ale jedzie tylko godzinkę.

Ozdoba na dworcu
Zdecydowaliśmy się na trzecią opcję. Drogo, ale pogoda nie sprzyjała oszczędnościom. Nota bene drogo, jak na tutejsze warunki, ale obiektywnie 75 złotych za dwa bilety nie zrujnuje nas.

Ponieważ mieliśmy jeszcze półtorej godziny, Papas pobiegł zwiedzić ruiny starego pałacu królewskiego, który w poprzednie dni był nieczynny dla zwiedzających z powodu jakiegoś festiwalu.  Ja poszłam do pobliskiego baru posiedzieć z plecakami i zjeść śniadanie. Papas wrócił dosyć szybko. Zziajany, przegrzany i wkurzony. Nie warto było tam gnać. Ja wiem zawsze lepiej, kiedy nie iść :)









Poszliśmy na pociąg. Oczywiście był opóźniony, ale tutaj to nic nadzwyczajnego. Najważniejsze, że szybko nas dowiózł do celu czyli Nakhon Sawan.

W czasie podróży, mimo, że krótka, podali posiłek i bardzo się starali. Za to zapłaciliśmy. Ja co prawda nie tknęłam posiłku (byłam prosto po śniadaniu), ale Papas spróbował i stwierdził, że było to lepsze żarcie niż samolotowe. Nie miał wyjścia, bo on z kolei był bez śniadania i coś zjeść musiał.



Z dworca złapaliśmy lokalny autobusik. Kiedyś pisałam o tej formie transportu. Uwielbiamy! Łapiesz, kiedy potrzebujesz i wysiadasz tam, gdzie jest wygodnie. W przypadku, kiedy nie ma innych pasażerów kierowca bez problemu zmienia trasę. I tak zawiózł nas spod dworca pod drzwi hotelu. Co prawda zdarł nas niemiłosiernie drogo (11 złotych), ale za ponad 8 kilometrów szybkiej jazdy w taki upał spod drzwi do drzwi z ogromną przyjemnością daliśmy się złupić.

Po długim odpoczynku w klimie wyruszyliśmy w poszukiwaniu "miski". Sami nie wiemy, czy to był obiad czy kolacja. Po długim bezowocnym łażeniu, spotkaliśmy grupę młodzieży z opiekunem i tenże kierownik zatrzymał dla nas autobusik, powiedział kierowcy dokąd chcemy jechać. Wyruszyliśmy na nocny market.



Ja byłam napalona na zupę. Papas poświęcił się i zasiadł ze mną w zupowym eldorado. Zupki były przepyszne i warto było jechać, żeby je zjeść.









Trochę trudno było wrócić. Taksówek nie widać. Autobusiki też się pochowały. Na dodatek zaczęło błyskać na burzę. Po kilku minutach wypatrywania jakiegokolwiek środka transportu, zatrzymaliśmy maleńkiego tuktuczka. Pan wiedział, gdzie jest nasz hotel. Nie byliśmy pewni, czy nasza limuzyna nie rozpadnie się na jakimś wyboju, ale udało się dojechać z powrotem do naszego noclegowiska.



Zdecydowaliśmy, że zostaniemy w Nakhon Sawan parę dni, więc dzisiejszy dzień potraktowaliśmy lajtowo. Nie łaziliśmy za wiele. Jutro sprawdzimy dokąd nas przywiało.







Czas na kącik Ady i Piotra. Trochę pusty jest dzisiaj. Mieli problem z internetem. Po prostu prawie go nie mieli. Proszą, żeby przekazać, że żyją, zwiedzają i jutro spróbują coś wrzucić.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz