piątek, 23 lutego 2018

Mamas&Papas wrócili do Chin (wpis 50.)




Dzisiaj miał być przełożony z wczoraj czas na czytanie. W dużym stopniu udało się. Rano (13-14) poszliśmy na śniadanie. Oczywiście o tej porze "miski" są zamknięte i zawędrowaliśmy aż do centrum handlowego. Znaleźliśmy jakiś duży bar z lokalnym żarciem i szybko skonsumowaliśmy posiłek.



Potem udaliśmy się ponad dwa kilometry na pocztę. Po drodze weszliśmy na lody, a Papas od razu zaprzyjaźnił się z psią dziewczynką. Była ubrana w sukieneczkę z kokardą. Ludzi czasami jednak ponosi fantazja. Z drugiej strony, po odłączeniu się Ady - Papas wykazuje jakieś rosnące zainteresowanie zwierzakami. Umówili się na zastępstwo czy co?





Odnaleźliśmy urząd pocztowy. Zdumieni wciąż nie możemy natknąć się na pocztówki, które planujemy wysłać do Polski. Tutejsza poczta wywołała u nas wzruszenie. Poczuliśmy się jak w Polsce! Pani miała w sprzedaży wszystko - książki, okulary, kawę, kosmetyki itp., ale pocztówek nie znalazła. Przeszukała szafy, szuflady i nic! Wiem, że jeździmy po miejscach nieturystycznych, ale mimo wszystko w dużym mieście na poczcie w centrum miasta mogliby mieć chociaż jeden rodzaj kartek. Pani zaproponowała nam koperty zamiast widokówek. Nie skorzystaliśmy.
Z poczty wróciliśmy do hotelu na relaks. Udało się pobyczyć i poczytać. Nawet Papasa jakoś dzisiaj nie nosiło.
Do czasu! Na kolację (obiad?) Papas zażyczył sobie chińską restaurację. Ochoczo przyłączyłam się do tego życzenia. Znaleźliśmy na tripadvisor.com lokal i z aplikacją maps.me w dłoni wyruszyliśmy w miasto. Po niekrótkich poszukiwaniach doszliśmy do celu. Tylko, że celu tam nie było! Zdezorientowani weszliśmy do jakiegoś sklepiku, który miał być po sąsiedzku obok "naszej" restauracji. Ludzie, do których zwróciliśmy się po pomoc, nie mówili po angielsku, ale szybko połączyli się telefonicznie ze znajomą władającą językiem Szekspira. Przez telefonicznego pośrednika dowiedzieliśmy się, że "naszej" restauracji już tu nie ma. Przeniosła się pod inny adres i trzeba tam jechać tuktukiem, bo to daleko. Dziewczyna ze sklepu wsiadła nieproszona na motor i pojechała szukać tuktuka. Niesamowite, jak często ludzie nam pomagają w sposób bezinteresowny i serdeczny. To bardzo fajne :) Czujemy się tutaj bardzo bezpiecznie, bo wiemy, że bez względu na sytuację ludzie nie zostawią nas samych sobie z problemem.
Po kilku minutach podjechał zjawiskowy różowy tuktuk z wystrojem w stylu Las Vegas. Kierowca w ogóle nie wyglądał na tajskiego tuktukowca. Bardziej na tutejszego  rockendrolowca.



Jechaliśmy bardzo długo, ale w końcu dotarliśmy do celu. Gdy weszliśmy do restauracji, trochę się zgarbiliśmy. Był to lokal dla ludzi z trochę innej bajki niż my i na pewno drogi. Stwierdziliśmy, że skoro było tyle problemów z dotarciem, nie wybrzydzamy i siadamy do stołu. Nie czuliśmy się komfortowo z rodzajem obsługi, który tam zastaliśmy. Nie kręcą nas głębokie ukłony i nadmierne nadskakiwanie, ale przyjechaliśmy zjeść i nie zwracaliśmy na nic więcej uwagi. Zamówiliśmy jedzenie i oczekując, oglądaliśmy wystrój.






Jedzenie było FANTASTYCZNE. Poczuliśmy się, jak rok temu w Chinach. Jak byśmy tam znowu byli! Żarcie było naprawdę chińskie i na dodatek wyśmienite. Rozumiem teraz, dlaczego Papas po powrocie z Chin zawziął się i nie chce jadać w chińskich restauracjach w Polsce. Ja jadam, ale rzeczywiście nie jest to to samo, co wersja oryginalna. 









Gdy kończyliśmy ucztę, raptem lunął deszcz. Tropikalna burza z piorunami. Zgasły światła.



Poczuliśmy się trochę nietęgo, bo byliśmy bardzo daleko od hotelu. Było późno. Nie mieliśmy pojęcia, jak wrócimy. Poprosiliśmy o pomoc Pana z obsługi, który mówił po angielsku. Powiedział, że może zamówić nam tuktuka. Taksówki samochodowej nie jest w stanie załatwić. Tuktuk w taką ulewę nie wydaje się być rozwiązaniem  z marzeń, ale jak się nie ma, co się lubi...... Poprosiliśmy o tego tuktuka.
Po 10 minutach nasza limuzyna zajechała, a nam pozostało dobiec jak najszybciej do skraju jezdni. W sumie szybko czy wolno - nieważne. Tropikalny deszcz zdąży zrobić swoje. Tuktuk był z jednej strony zasłonięty, z drugiej (mojej) mokre wszystko. No cóż, mogłam biec szybciej niż Papas i usiąść po suchszej stronie. Na szczęście z cukru nie jestem, a temperatura na zewnątrz mimo burzy i późnej pory wciąż wysoka.


Pan podwiózł nas do hotelu wjeżdżając dosłownie na schody. Tak bardzo chciał nas ochronić przed ulewą.  Bardzo miły Pan!





Dobrze, że ta chińska restauracja jest położona tak daleko za miastem. Pewnie przedłużalibyśmy pobyt w Nakhon Sawan, żeby się jeszcze pogościć. A tak planujemy następne miejsce. Jutro jedziemy do Phatchabun lub Phichit. Zdecydujemy z rana.

W kąciku Ady i Piotra dzisiaj pustawo. Przemieścili się na następną wyspę - Ko Kradan (na dwie noce). Mają tam rafę koralową. Chyba ponurkowali. I też mieli tropikalną burzę z piorunami. Jutro zameldują się z wpisem


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz