niedziela, 25 lutego 2018

Mamas&Papas niespodziewanie zostali celebrytami (wpis 52.)




Nasz krótki pobyt w uroczym Phetchabun postanowiliśmy wykorzystać, żeby odwiedzić miejsce, gdzie jest (jak piszą) największy posąg Buddy na świecie. 
Najpierw szybkie śniadanko u "naszej" Pani na markecie. Kobieta jest niesamowita. Pierwszy raz spotkaliśmy wśród osób sprzedających na markecie taką znajomość angielskiego! Na dodatek Pani jest bardzo fajna. Roześmiana i rozgadana. Dlatego po wczorajszym udanym wieczornym posiłku popędziliśmy tam z rana z powrotem.





Poprosiliśmy Panią o napisanie po tajsku na karteczce celu naszej wyprawy. Wiemy z doświadczenia, że tutejsi ludzie słyszą inaczej niż my (wymawiają zresztą też inaczej). Zdarzało się, że pytaliśmy o jakiś cel, a oni nie rozumieli. Gdy wreszcie załapywali i powtarzali nazwę, nam się wydawało, że mówią tak jak my. Nic z tego! Lepiej mieć papierek z napisem w ich języku.
Próbowaliśmy złapać tuktuka, ale nic nie jechało. Słońce smaliło i nie chciało nam się łazić po omacku. Pokazaliśmy kartkę grupce młodych ludzi.


Ci się bardzo przejęli naszym problemem i rzucili się na pomoc. Jeden wskoczył na motor i pojechał szukać taksówki lub tuktuka. Gdy mu się nie udało, zaczęli gdzieś wydzwaniać. Potem, najpierw jeden, a potem jeszcze jeden znowu pojechali gdzieś na motorach. W rezultacie limuzyna w postaci jednoosobowego tuktuka zajechała. Jakoś się z Papasem usadowiliśmy warstwami i ruszyliśmy na zwiedzanie.
Jechałam bez przekonania, bo trochę mi się te Buddy opatrzyły, ale tym razem okazało się inaczej. Ten Budda był naprawdę imponujący! Zrobił na mnie wrażenie. Przede wszystkim nie był jak większość posągów okapujący złotem. Poza tym był trochę "murzyński". Po prostu inny i stwierdzam, że warto było zobaczyć to na żywo.






Od tyłu (mhmm, pod...... siedzeniem Buddy) było wejście do jakiejś świątynki i tą zdecydowanie sobie odpuściłam. Zeszłam na dół, żeby poczekać na Papasa w cieniu drzewka. Nie zdążyłam dojść do upatrzonej miejscówki, kiedy jakaś Pani zaczęła coś do mnie mówić. Namawiała mnie na coś, ale nie mogłam skumać, o co jej chodzi. Wtedy wstała i pokazała, żebym szła za nią. Wdrapałam się ponownie do góry. Pani pokazała salę z jakąś wystawą prac malarskich. Przy okazji wyhaczyłyśmy Papasa i już w trójkę poszliśmy do obrazów. Okazało się, że właśnie otworzono wystawę. Wczoraj był wernisaż i twórcy byli jeszcze na miejscu. Zostaliśmy przyjęci bardzo serdecznie i od razu potraktowano nas jak celebrytów. Najpierw ktoś zrobił fotkę Papasowi z artystą. Potem poproszono mnie o dołączenie. Potem dochodziły kolejne osoby i kolejne. Zrobiła się sesja fotograficzna na wiele aparatów, a my z Papasem stojąc po środku, jako najważniejsze osoby, cierpliwie pozowaliśmy. Jakiś miły paparazzi wziął mój telefon, więc i my mamy wspomnienie naszej popularności. Żeby oni wiedzieli, jak ja NIE umiem malować :)












Przy okazji poznaliśmy Holendra, który przyjeżdża do Tajlandii od prawie trzydziestu lat.  Wyuczył się masażu tajskiego i ciągle doskonali umiejętności u tajskich mistrzów. Przez parę miesięcy masuje w Holandii i zarabia pieniądze na podróże przez resztę roku. To jest życie! Polecił nam człowieka w Khao Kho, który ma fajne, niedrogie spanie i jutro tam pojedziemy.


Uciekliśmy z gali, bo czekali na jakiegoś prezydenta. Nie wiemy, czego to prezydent, ale nie byliśmy ciekawi.

Na obiad trafiliśmy wyśmienicie. Pyszna rybka!



Gorzej było z kolacją. Spóźniliśmy się do "naszej" Pani i poszliśmy poszukać innego miejsca. Weszliśmy do knajpy, w której było bardzo dużo ludzi. Na ogół miejsca licznie odwiedzane gwarantują dobre jedzenie. Nam się nie udało. Kelner nie mówił po angielsku. Tutaj nawet, gdy nie znają języka potrafią powiedzieć "chicken, pork, fish, spicy" (kurczak, wieprzowina, ryba, pikantny) plus kilka liczebników. Ja zamówiłam potrawę, która miała zdecydowanie żółty kolor i wyglądała na ryż. Cena też pasowała do ryżu. Papas zamówił coś, co nie bardzo przypominało cokolwiek. Zapytaliśmy czy to "chicken"? Pan bez wahania potwierdził.

Po chwili przyniósł mi zimny, zielony, niesmaczny makaron. Papasowi zaserwował ogień z jakimś naczyniem do grillowania plus jakieś surowe mięso. Nie był to na pewno kurczak. Papas rozpoczął grillowanie. Po spróbowaniu pierwszych gotowych porcji, stwierdziliśmy jednogłośnie, że to jakaś ryba! Okropna! Nieprzyprawiona, z gorzkim posmakiem. Nie było opcji, żeby to coś zjeść! Po tej próbie szybko zrezygnowaliśmy z kolacji.





Po drodze w innym miejscu wciągnęliśmy bardzo niewyszukane i bezpieczne potrawy. Nie można szokować organizmów zbyt często.

Papas niebezpiecznie zaangażował się w rolę Ady. Nie odpuszcza żadnym czworonogom. Dzisiaj zaprzyjaźnił się z kotkiem.









Teraz kącik wyspiarski. Ada i Piotr donoszą:

Rano obudziliśmy się stosunkowo wcześnie, żeby po raz ostatni pójść ponurkować na rafie koralowej. Okazało się niestety, że poziom -- delikatnie mówiąc -- opalenia Ady nie pozwala przebywać na słońcu, więc Piotr zdobywał odchłanie Oceanu Indyjskiego w pojedynkę. Musieliśmy opuścić hotel do 12:00, a łódź zabierająca nad z powrotem na Ko Mook miała przybyć dopiero o 13:30, więc wybraliśmy się na ostatni spacer. Zwiedziliśmy ostatnią plażę Ko Kradan, Ewu Beach. Zgodnie z planem, o 13:30 pojawiła się nasza łódź i wróciliśmy na Ko Mook. Od razu wybraliśmy się do naszej ukochanej knajpki i dopiero później do nowego hotelu. 
Nasza aktualna hacjenda znajduje się głęboko w dżungli, na wzniesieniu. Piękne widoki i przedziwne odgłosy z gęstwiny!













Brak komentarzy:

Prześlij komentarz