piątek, 9 lutego 2018

Ubon Ratchathani - drugie spotkanie (wpis 36.)



Tak jak zdecydowaliśmy, tak zrobiliśmy. Wyruszyliśmy z powrotem do Tajlandii. Śniadanie ze słodką kiełbasą odpuściliśmy sobie bez żalu (chociaż wliczone w cenę noclegu). Poszliśmy do głównej szosy, czyli około kilometr marszu. Tam w przydrożnej knajpce, przetestowanej już przez Papasa, zjedliśmy po misce pysznej zupy. Niemalże pół godziny później byliśmy już w Pakse. Zatrzymaliśmy jakieś auto bardzo szybko i za 4 zł od głowy pomknęliśmy do celu. 



W Pakse udało nam się nie utknąć, jak już drzewiej bywało. Zjedliśmy smaczny obiadek w ulubionej knajpce, zarezerwowaliśmy nocleg w Ubon Ratchathani i wróciliśmy na dworzec autobusowy, na którym zostawiliśmy Papasa. W zasadzie to Papas sam się tam zostawił. Namawialiśmy go, żeby udał się z nami do miasta (8-9 km), a on musiał oczywiście poeksplorować okolicę. Mus to mus :)







Autobus z Pakse do Ubon Ratchathani był bardzo wygodny. Granicę przekroczyliśmy błyskawicznie i na wieczór byliśmy na miejscu. Byliśmy tu z Papasem 3 lata temu, więc czujemy się trochę jak u siebie. Poszliśmy na kolację na nocny market, ten sam, co poprzednio. Zmieniło się jedno. Pojawiły się napisy po angielsku. Trzy lata temu błąkaliśmy się jak dzieci we mgle, bo angielskiego ani ciut ciut. Teraz jest wygodniej dla białasów. Poprzednio wiele osób fotografowało się z nami. Białas był atrakcją. Teraz nikt nie zwraca uwagi na turystów. Na mieście białasów za dużo nie widać, ale na pewno Ubon Ratchathani nie jest już tak nieturystyczny, jak dawniej. 

Zaczepiło nas na markecie dwoje Polaków z Częstochowy i Kluczborka. Fajna para. Wymieniliśmy się informacjami. Oni jechali po raz pierwszy do Laosu. Mieli z kolei wiedzę o tajskich wyspach, którymi interesuje się Młodzież. Wciągnęliśmy wspólnie pierogi i piwo i nastała noc.




Ubon Ratchathani jest tylko przystankiem na granicy krajów. Podoba nam się nie mniej niż 3 lata temu, ale musimy unikać przesiadywania w jednym miejscu zbyt długo, bo czas leci tak szybko, że może zabraknąć go na inne fajne miejsca.

Niestety, nie obyło się bez nieprzyjemności w hotelu. W nocy nie mogłam spać, bo coś okrutnie śmierdziało. Papas spał jak niemowlę i nie przeszkadzało mu absolutnie nic. Zastanawiałam się, czy ze mną może coś nie tak? Poprosiłam Adę i Piotra, żeby oni ocenili walory zapachowe pokoju. Ada kategorycznie stwierdziła, że ma zapchany nos i nic nie poczuje. Nalegałam. Poszła i... smród błyskawicznie udrożnił jej nos. Przypomniał się nam koszmar Młodzieży w Champasak. Zakończenie było jednak zgoła inne. Zgłosiłam problem. Zostaliśmy przeproszeni i zmienili nam pokój. Było już w porządku.

Mieliśmy w sumie tylko jeden dzień na pooglądanie miasta. Musiało wystarczyć.
Rano wybraliśmy się na Fresh Market, gdzie mieliśmy obejrzeć, jak handlują żółwiami, wężami itp. Był to niestety nasz "poranek", czyli około południa. O tej porze niewiele już się dzieje w takich miejscach. Żółwi i reszty kompanii już nie było. Ale spacerek był fajny i pogapiliśmy się na miasto.



























Papas niezmordowany szalał po okolicy i oczywiście miał nagrodę. Spotkał interesującego człowieka. Ma nowego przyjaciela. Szukając drogi do świątyni, zagadnął kogoś o pomoc. Skierowano go do starszego Pana, który mówił po angielsku. Człowiek ów pracował dla Amerykanów w czasie wojny wietnamskiej i stąd znał angielski. Szybko znaleźli wspólny język przy papierosku przyjaźni. Pan nawet chciał Papasowi jakąś Panią przedstawić, tak bardzo Papasa polubił. Powiedział, że jak następnym razem Papas będzie w Ubon Ratchathani, ma u Pana darmowe spanie.



Pan zamówił taksówkę, która zawiozła Papasa do kolejnej pięknej świątyni.




























 




Ten pobyt w Ubon Ratchathani był naprawdę ekspresowy. Jeszcze kolacja na nocnym markecie, pakowanie, szybkie spanie i wyruszamy do Sisaket. Dla mnie jest to zupełnie nieznana nazwa. Postanowiliśmy poruszać się wzdłuż linii kolejowej Ubon Ratchathani-Bangkok i Sisaket będzie pierwszym przystankiem.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz