wtorek, 6 lutego 2018

Polak Węgier dwa bratanki (wpis 33.)



Dwa dni w Paksong w zupełności wystarczyły. Tak jak ustaliliśmy poprzedniego dnia, postanowiliśmy pojechać w kierunku przeciwnym niż Wietnam. Wizy wciąż nie przychodzą.
Po wieczornym znakomitym doświadczeniu z zupą, postanowiliśmy zjeść takąż zupę na śniadanie. Ponieważ nie mieliśmy żadnych skutków zdrowotnych spożywania w tak mało higienicznym miejscu, rano staraliśmy się nie widzieć dużych niedociągnięć w czystości i zjedliśmy zupkę. Nasza  luksusowa restauracja była totalnie w przeciwnym kierunku i nie chciało nam się zasuwać 4,5 kilometra dodatkowo.




Nie bardzo wiedzieliśmy jak się zabrać za kwestię transportu, postanowiliśmy więc (za radą naszych amerykańskich znajomych) udać się na rogatki miasta i tam łapać autobus. W Paksong nie ma dworca autobusowego i właśnie w taki sposób ludzie zaczynają podróż.
Szło się nam całkiem wygodnie. Postanowiliśmy iść na pieszo w kierunku Ban Gnik. To tylko 15 kilometrów. Liczyliśmy, że złapiemy stopa, a najgorszym przypadku da się dojść z buta.
Idąc, ostatni raz pogapiliśmy się na Paksong.













Po krótkim marszu zatrzymaliśmy jakiś autobus. Chcieli po 20 000 kipów od głowy. Na dodatek nie byliśmy pewni, czy rozumieją, dokąd zmierzamy. Podziękowaliśmy.



W sumie po dwóch kilometrach marszu zatrzymaliśmy stopa. Bardzo mili ludzie zgodzili się nas podwieźć. Pan mówił trochę po angielsku. Kiedy już jechaliśmy, zapytał, czy mówimy po... rosyjsku albo bułgarsku. Przeszedł z angielskiego na rosyjski. Opowiedział, że studiował 5 lat na .....Węgrzech i stąd zna rosyjski. Dziwne, ale prawdziwe :)





Szybciutko podwieźli nas do celu, mijając po drodze wszystkich, którzy się nie zatrzymali na nasze machanie, (autobus po 20 000 kipów też).  Prawie do celu. Wypiliśmy kawkę w budzie na rozwidleniu dróg i musieliśmy przejść jeszcze jeden kilometr boczną dróżką. Byliśmy na miejscu.



Pięknie trafiliśmy. Hotel położony na skraju obszaru chronionego dżungli. Mówią, że żyją tam tygrysy, małpy, słonie. 5 minut do pięknego wodospadu. Sam obiekt w bardzo dobrym standardzie. Czyściutko, wygodnie i bez wszechobecnego kurzu. Podoba się nam. Postanowiliśmy zrelaksować się troszkę w tym pięknym, zielonym i spokojnym miejscu. Na dodatek temperatury nadal są przyjazne. Maksymalnie 24 stopnie. Wieczorem i nocy trochę chłodno - nawet 10 stopni, ale mamy swetry i jest ok.

Tuż obok jest fajny wodospad, jeden z wielu w okolicy. Tylko zejście i wejście były skrajnie męczące.












Po trudach wspinaczki udaliśmy się do pobliskiej restauracji na posiłek regeneracyjny. Wszyscy, poza mną oczywiście, trafili na super żarcie. A jak kelnerka niosła michę Papasa, wszyscy zamilkli i patrzyli z zachwytem. A moja micha była żałosna :( Nietrudno zgadnąć, na której fotografii jest moje kulinarne dzieło :(





W momencie, kiedy wjeżdżała micha Papasa, zamilkli również panowie przy sąsiednim stoliku, którzy byli dotąd bardzo głośni. Mówili w dziwnym języku. Piotr filozoficznie stwierdził, że jeżeli jakiś język brzmi dziwnie, to musi być węgierski. Papas oczywiście niezwłocznie zaprzyjaźnił się z towarzystwem. Rzeczywiście byli to Węgrzy. Jeden z nich obchodził urodziny. Zaprosili nas na toast. Później Papas zaniósł im prezent i przyjaźń była już tak mocna, jak tylko może być między Polakami i Węgrami. Wiadomo: Polak Węgier dwa bratanki :)





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz