Po wczorajszym przełażonym dniu postanowiliśmy zrobić dzisiaj dzień lenia.
Papas zakupił tajską koszulę, którą dumnie prezentuje.
Prawie nam się udało, ale około godziny 15 stwierdziliśmy, że czas na śniadanie. Właścicielka hotelu podrzuciła nas do miasta. Najpierw wdepnęliśmy oczywiście w stado małp.
Ruszyliśmy w poszukiwaniu "miski", ale głód i gorąc szybko zniwelowały naszą wybredność i wylądowaliśmy w KFC. Bardzo rzadko zdarza nam się być w takich miejscach i nie orientujemy się za bardzo w ofercie, a tu nie mieli menu po angielsku. Próbowaliśmy zamówić przez pokazaniem palcem na obrazek. W odpowiedzi usłyszeliśmy "no chicken". Zbaranieliśmy! KFC bez kurczaków???!!! Wreszcie przyjęli nasze zamówienie. Papas dostał bułę z burgerem, a ja ....kurczaka.
Poszliśmy obejrzeć dom ambasadora Francji, jedyny zabytek architektury w stylu nieazjatyckim (z XVII wieku). Nie wiem dlaczego, ale byłam zaskoczona, że ów dom był w postaci ruin. Na dodatek obsługa nie wpuściła nas do środka, bo zamykali.
Natknęliśmy się na chińską świątynię. Mi osobiście bardziej podoba się "chińszczyzna" niż tajskie kompleksy świątynne, które namiętnie zwiedza Papas. Tajskie są takie ugładzone, a Chińczycy "mają jaja".
Papas oczywiście musiał też zaliczyć Wat czyli świątynię tajską. Ja posiedziałam nieopodal.
Wolę takie widoki.
Jeszcze rzeka, w suchej porze.
Pamiętając wczorajsze problemy z powrotem do oddalonego od centrum hotelu, postanowiliśmy zabrać się do sprawy na poważnie. Nie chcieliśmy fatygować ponownie właścicielki hotelu. Za godzinę miał być zmierzch. Poprosiliśmy o pomoc dziewczyny z kawiarni, w której zasiedliśmy, żeby odsapnąć od gorąca (klima). Szybko zorganizowały nam taksówki motocyklowe i jak królewięta wróciliśmy na bazę.
Potem jeszcze jedno wyjście na kolację (obiad?). Poszliśmy nieopodal. Papas szybko się zdecydował. Mi zależało na zupie z makaronem (nie bardzo toleruję zupy z ryżem ). Pan z uśmiechem powiedział, że jest to, czego potrzebuję. Dostałam jakąś trawę z mięsem plus ryż. Zupy ani ani :) Zjadłam, co podali, bo jednak to lepsze, niż zalewana zupka "chińska" ze sklepu. Wczoraj musiała mi wystarczyć, ale nie zamierzam praktykować takich posiłków za często.
Od dłuższego czasu próbujemy kupić pocztówki. Jeździmy głównie po nieturystycznych miejscach, więc brak widokówek można zrozumieć. Jednak byliśmy pewni, że w Lopburi bez problemu zakupimy kartki. To miasto jest raczej turystyczne. Nic z tego! POCZTÓWEK NIE MAJĄ!!! Nie rozumiemy tego. Szukamy dalej.
Czas na część Ady i Piotra.
Ja tylko wklejam :)
Dzień dzisiejszy przyniósł niesłychaną zmianę w naszym wyspiarskim życiu: zmieniliśmy adres zamieszkania! W ramach oszczędności finansowych przenieśliśmy się z naszego cudownego, klimatyzowanego pokoju z widokiem na morze do bambusowej chatki w dżungli. Nowy adres mógłby doprowadzić do zawału serca niejednego turystę, ale nasze cejrowskio-pawlikowskie dupy nie mają nic przeciwko odrobinie dziczy. Na filmiku możecie obejrzeć nasz pałac (chociaż Ania nazywa go szopą... dosyć trafnie!).
Spod naszego domku (wzniesiony został na palach) wybiegł dzisiaj legwan wielkości takiej, jakie widuje się u nas jedynie w zoo... Potem drugiego spotkaliśmy w czasie spaceru po dżungli. Na naszej ścieżce pojawiły się także trzy, kolorystycznie różne, pająki wielkości dłoni. Mamo, ciesz się, że Cię tu nie ma :)
Kolejna wizyta na najbardziej turystycznej plaży, w godzinach szczytu, przekonała nas, że na naszej wyspie musi żyć conajmniej 10 osób. W porywach.
Spaliliśmy się jak homary, ale za to bardzo ładne homary. A propos skorupiaków: po plaży chodzą kraby i robią sobie domki z najładniejszych muszli... Nic nie zostawiają turystom do zbierania :(
A na koniec spotkaliśmy inkarnację Hitlera. A jednak uciekł z Europy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz